Po autsajderskich zimowych trudach nastała długo oczekiwana wiosna. Wszystko dookoła zaczynało kwitnąć, aż się prosiło, by wyjść ze stancji z plecakiem i ruszyć w drogę hen na azymut. Ach... czułem urok wiosny dosłownie wszędzie. Uwodziła mnie swym pięknem na każdym kroku, ciągnęła na długie spacery do pobliskiego lasu, by poszukiwać weny. Te wędrówki trwały tak długo, że zapominałem o sprawach bardziej prozaicznych. Chleb — pokarm święty — nie wolno pozwolić, by się zmarnował. Wieczorami, odczuwając głód, zaopatrywałem się u właścicieli pobliskiego sklepu, którzy wystawiali go za darmo. Wydarzenia tu opisane działy się w latach, w których trudno było o pracę, nie pomnę, że był to okres „wyłączonej lodówki”. Tym hasłem określałem czas kilku dni przed przelewem na moje konto skromnej wtedy renty, na której zresztą żerował, niczym jemioła na drzewie Statler. Był rok 2007, wynajmowałem wtedy podobnie, jak on jeden z pokoi u naszej wspólnej znajomej Mychy, skąd dojeżdżaliśmy co dwa tygodnie na zajęcia do szkoły. Ponadto ze Statlerem pracowałem nad niszowym pismem pacyfistycznym i czasem podróżowałem. Zbliżał się weekend, tym razem wolny od wykładów, zatem była chwila na przemyślenia i twórczą pracę nad czasopismem, co czyniliśmy w przygotowanej do tego specjalnie części mojego pokoiku. Z naszą gospodynią mieliśmy bardzo dobre relacje, zatem któregoś dnia zaprosiła nas byśmy przyszli na słówko przy ciachu i herbacie.
- Słuchajcie, muszę wyjechać na weekend. Przypilnujcie domu i zadbajcie o kota. Macie tu pieniądze, kupcie mu puszki z łososiem, bo on czego innego nie chce jeść – sami zobaczcie, dodała:
- Kupiłam worek karmy dla kotów i stoi, a on nawet nie spojrzał, jak wsypałam mu do miski. Nalejcie mu również mleka, tego łaciatego 3,6, bo chudego nie ruszy.
Chcąc dobrze wypełnić przysługę, odpowiedzieliśmy:
- Dobrze, dobrze, wszystkim się zajmiemy, nie musisz się martwić i ruszyliśmy do marketu po wałówkę dla Spaślaka. W sklepie zorientowaliśmy się, ile kosztuje dzienny prowiant kocura i wyszło nam, że Spaślak przejada więcej niż my we dwóch. Zszokowany, mówię do kumpla:
- Stary to paranoja, żeby kot wcinał łososia i miał większy budżet na koryto, niż ten przydzielony przez ZUS renciście!?
Statler wybuchnął gromkim śmiechem, a ja ciągnąłem dalej:
-Ty się nie śmiej, cosik z tym fantem trzeba zrobić. My tu na plackach wegańskich, zupie kryzys i darowanym chlebie, ledwo z dnia na dzień egzystujemy, a on grymasi. Już ja się za niego wezmę! Zobaczysz, będzie chrupki z pocałowaniem ręki jadł i skończy się odstawianie francuskiego lorda! Niech sobie nie myśli, że książę Walii jest! Jak tak dalej pójdzie, to Mycha zbankrutuje przez tego kota!
- Coś w tym jest. Jak Spaślak będzie Mychę objadał i grymasił, wzrosną jej wydatki i gotowa zwiększyć nam czynsz! Koniecznie trzeba się tym zająć! – Statler od razu wyciągnął wnioski z mojej wypowiedzi.
Po krótkiej wymianie zdań zakupiliśmy konserwy z łososiem, jednak o połowę mniej, niż było ustalone. Gdy dotarliśmy do domu, kot już się kręcił przy miskach, oczekując swojego smakołyku. Naturalnie otrzymał tłuste świeże mleko, jednak ku rozczarowaniu zwierza, do drugiej miski nasypaliśmy chrupek. Spaślak zszokowany nagłą zmianą menu zaczął chodzić koło miski, wąchać i przypatrywać się, nie ruszając zawartości. Widząc to, rzekłem do swego druha:
- Nie ma co się o niego martwić. Jedzenie ma, a głodny jak sam widzisz, to on nie jest.
Minęło pół dnia i przyszła pora kolacji, kot ponownie kręcił się koło miski i dziwnie zerkał w naszą stronę. Statler rzekł do mnie:
- Ee ee .....widzisz, kręci się, ale nic nie ruszył.
- Żarcie ma! Nie chce jeść, jego sprawa. Schudnie trochę, to apetyt mu wzrośnie - odrzekłem.
W międzyczasie kolega usmażył chleba na oleju, gdyż kiszki nam marsza grały. Zjedliśmy po dwie kromki popijając resztką kawy zbożowej i poszliśmy kontynuować twórczą pracę nad gazetką.
Pamiętam dokładnie, jakby to dzisiaj było, ślęczeliśmy do późna nad kolejnym numerem czasopisma, które trzeba było już zamykać, bo czekał na nie znajomy z Warszawy - grafik o pseudonimie Waldorf. Nie wiem, która była godzina, gdy przerwaliśmy pracę nad gazetką, na pewno nastał już nowy dzień. Statler udał się do siebie, a ja opuściłem żaluzje i położyłem się spać. Wstałem dopiero koło dziesiątej, jak to zwykle bywało po wielogodzinnej twórczej pracy. Zapas pieczywa już się skończył, więc na śniadanie zjedliśmy pudding na wodzie z odrobinką cukru. Nasycony takim posiłkiem zerknąłem mimochodem, czy kotu chrupek nie braknie, jednak okazało się, że z niego twardy zawodnik. Zadziwił mnie mocno, bo minęła już przecież prawie doba, a on niczego nie ruszył.
- Może stracił apetyt, he…he? - skomentował ironicznie Statler.
Odwróciliśmy się na pięcie, by móc pójść kończyć pracę przy gazetce. Po prawie dwu godzinnych zmaganiach udało się zakończyć kolejny numer pisemka hipisowskiego, po czym w ramach odskoczni od spraw umysłowych, wykonaliśmy kilka wiosennych prac w ogródku naszej znajomej. Była już chyba trzynasta, więc przyszła pora ogarnąć się trochę, zjeść obiad i oczywiście sprawdzić, co u kota.
Wykąpany i czysto odziany, zszedłem z piętra, by pokierować się w stronę kuchni. Wchodząc, zauważyłem, że wiszący na ścianie zegar wskazywał już czternastą.
- Jak ten czas leci – w tej samej chwili dostrzegłem Spaślaka zajadającego się chrupkami. Jakby do końca nie wierząc, co widzę wołam Statlera:
- Chodź tu! Musisz to zobaczyć, widzisz to samo co ja?
- Co chcesz? Nie zawracaj mi głowy – z oddali słyszę jego głos.
Mimo takiej reakcji nie poprzestaję i wołam dalej:
- Musisz to zobaczyć! Własnym oczom nie wierzę!
Wreszcie, po paru minutach dostrzegłem wbiegającego po schodach Statlera, krzyczącego: co się stało?
- Odwróć się i zobacz – wskazałem na kota.
Odkręcił się za moją radą i patrząc, skomentował spostrzeżenia:
- A niech to! Ten zwierz wcina, aż mu się uszy trzęsą. Miałeś rację, był przeżarty. Nie chciał nawet ruszyć, a teraz kończy michę.
- Weź kocurowi dosyp tej karmy, skoro mu tak bardzo smakuje he he… - dodałem.
Kolega dosypywał karmy, a Spaślak chwytał ją niemal w powietrzu, chwytał tak łapczywie, jakby podawano mu ulubionego łososia. Po nakarmieniu kota odgrzaliśmy końcówkę zupy kryzys, żeby zapełnić nasze puste żołądki. Później krótka sjesta, a tuż po niej wziąłem się za powtórzenie materiałów na kolejne wykłady. Przy nauce czas leciał, jak z bicza strzelił. Nim się zorientowałem, zaczęło się ściemniać, więc kajety i książki wróciły na półkę.
Po tym, jak uraczyłem szare komórki kilkogodzinnym czasem nauki, przyszła kolej zaspokoić głód, więc zawołałem kolegę i rzekłem do niego:
- Nie wiem co ty na to, ale myślę, że czas cosik przekąsić, a i Spaślakowi michę uzupełnić trzeba, bo z głodu padnie.
- A wiesz, mnie też w brzuchu burczy. Zrobię nam pysznego puddingu, a kotu dam, jak sami się najemy, w końcu na wybiedzonego to on nie wygląda – odpowiedział Statler.
Istotnie zrobił, jak mówił, po czym wdaliśmy się w długą dyskusję na tematy ideologiczne. Następnego dnia wstałem wcześnie rano. Nie pamiętam, co było tego przyczyną – głód, czy słońce padające swymi promieniami wprost na mnie; wydaje mi się teraz, że jedno i drugie. Po porannej toalecie udałem się cichutko do kuchni, aby przygotować czekoladowy pudding na śniadanko. Wlewając go do miseczek, usłyszałem marudzącego Statlera, który drapiąc się po głowie i otwierając drzwi, oznajmił:
- Hałasujesz strasznie. Obudziłeś mnie, a miałem piękny sen. Pyszne rzeczy mi się śniły mniamm…
- Pewnie pyszny pudding? – roześmiałem się.
Nim usiedliśmy do stołu, zatroszczyłem się jeszcze o kota:
- Jak zjemy trzeba nakarmić Spaślaka. Dzisiaj niedziela, był “grzeczny”, trzeba mu dać trochę tego łososia do karmy.
- Nas tu czeka jeszcze kilka dni na samym puddingu, a ty tego tłuściocha chcesz na nowo łososiem faszerować? – oburzył się Statler
- A czy ja mówiłem faszerować? Damy mu połowę tego, co zwykle dostawał, wymieszamy z karmą i zobaczysz, jaki będzie zadowolony.
Statler się zgodził – dodając, że nakarmi go, żebym tylko ja pozmywał w tym czasie, bo się deko w zlewie nazbierało.
- Ok, ok o naczynia się nie martw, tylko nakarm kota, bo padnie jeszcze gdzieś na schodach i dopiero by się martwiła właścicielka – odparłem i zakasałem rękawy.
Statler szykując kotu repetę, mamrotał pod nosem:
- No tak, jeszcze może wsadzą mnie do wiezienia za to, że nie nakarmiłem kocura…
Po umyciu i wytarciu do sucha naczyń ustawiłem je w szafkach, a następnie udałem się do swojego pokoiku. Teraz mogłem się oddać ulubionemu zajęciu, a mianowicie pisaniu kolejnej fraszki.
Spokój jednak wnet przerwał Statler, wszedł do środka, a tuż za nim Spaślak, oblizujący się w trzysta sześćdziesiąt stopni. Spojrzałem na nich, trudno było się nie roześmiać.
- No tak, kot zawsze na cztery łapy spadnie.
- Nie oszukujmy się – Statler odpowiedział często powtarzanym zwrotem Waldorfa.
Po dobrze znanych nam już sformułowaniach rozpoczęliśmy dłuższą dyskusję, która ciągnęła się, aż do pory obiadowej, tym razem posiłek miał przyrządzić mój towarzysz niedoli. Oczywiście podano pudding. Po zapełnieniu naszych żołądków tym lepiszczem, nakarmiliśmy Spaślaka kręcącego się koło miski w oczekiwaniu na żarcie. Mijał już kolejny dzień pilnowania kota. W końcu mówię do kolegi:
- Słuchaj, może jakoś damy radę przetrwać, ale nie zaszkodzi się pomodlić dziękując Panu Bogu za zdrowie oraz opiekę i poprosić o Błogosławieństwo na następny tydzień.
Kolega bez namysłu odpowiedział:
- Skoczymy na mszę, a potem do księdza Błażeja na plebanię. Może jakąś czekoladą poczęstuje.
Słysząc to, zaśmiałem się i odrzekłem:
- Wiesz co, jakkolwiek myśli twe krążą koło żołądka i chociaż zaczynasz gadać jak Waldorf, z tym jego sławetnym nie oszukujmy się, to jednak muszę ci przyznać, że odwiedziny u naszego salezjańskiego przyjaciela Błażeja, to bardzo fajny pomysł. Żeby tylko z tego nie wyszedł jakiś nietakt.
- Jaki nietakt, przecież my ledwo żyjemy, a Pan Bóg kazał się dzielić i poza tym, sam Błażej wspominał, że powinien przestrzegać diety, że nie wspomnę już o ślubach ubóstwa – wypalił Statler.
Rozbawiony, lekko się zaśmiałem, lecz po chwili spoważniałem i rzekłem do niego:
- No wiesz, bez przesady, od razu chciałbyś całą Piłę odchudzać, tylko dlatego, że nam się skromnie wiedzie.
Po tej wymianie zdań opuściliśmy mieszkanie i udaliśmy się na przystanek, z którego chwilę później już jechaliśmy autobusem na mszę świętą do Kościoła. Później, zgodnie z pomysłem Statlera odwiedziliśmy na plebanii księdza Błażeja. Szczęść Boże - tradycyjnie przywitaliśmy się - po czym otrzymaliśmy zaproszenie do jednej z salek katechetycznych. Błażeja wspominam bardzo dobrze, trzeba przyznać, że to wspaniały duchowny i bardzo wesoły oraz gościnny człowiek. Ledwo weszliśmy do środka Błażej zapytał nas, czy wypijemy herbatę, czy może mamy ochotę na kawę.
- Jeśli to nie zrobi kłopotu, chętnie skosztuję kawy – odrzekłem.
Natomiast mój towarzysz zażyczył sobie herbatkę i coś słodkiego, dopowiadając jeszcze, że najlepiej, gdyby to była jakaś czekolada. Relacje z Błażejem mieliśmy koleżeńskie, nie mniej jednak zrobiło mi się głupio, gdy Statler wyskoczył ni z gruchy, ni z pietruchy z tą czekoladą; zawstydziłem się. Błażej zaśmiał się głośno, po czym przyniósł paterę z markizami, połamaną kinderniespodzianką i upragnioną czekoladą Statlera. Następnie wszyscy trzej zasiedliśmy do stołu, przy którym racząc się kawą i herbatą z łakociami, długo rozmawialiśmy. Trzeba przyznać, że Błażej miał wielki dar prowadzenia dialogu, umiał płynnie przechodzić z tematu na temat i łatwo nawiązywać relację z młodzieżą. Na koniec podziękowaliśmy za wspaniałą gościnę i opuściliśmy plebanię.
Na stancji przy misce czekał kot, nakarmiliśmy go kolejną porcją chrupek wymieszanych z małą porcją łososia. Ja karmiłem Spaślaka, a Statler zaparzył herbatę, chwilę później znowu prowadziliśmy dysputy. Czas podczas konwersacji leciał nieubłaganie, nim się zorientowaliśmy przybyła właścicielka domu. Na odmianę, tym razem, to ja wstawiłem czajnik na herbatę, prosząc by usiadła z nami przy stole. Opowiedzieliśmy jej całą kilkudniową historię o kocie. Mycha słuchała nas z zainteresowaniem i rozbawieniem. Wyraźnie też była wdzięczna za rozwiązanie żywieniowych problemów kocura. Chwilę później zadowolona wstała od stołu i naszykowała nam pysznych naleśników. Śmiejąc się do rozpuku rzekła do mnie:
- Musisz o tym napisać.
- Kto wie, jak przyjdzie wena, to napiszę.
Następnie rozliczyliśmy gotówkę przeznaczoną na weekendową dietę Spaślaka. Mycha, wyraźnie zaskoczona zaoszczędzonymi pieniędzmi, zarządziła byśmy tą różnicę zatrzymali dla siebie. Była kontenta, zaproponowała nawet, że gdyby nam kiedyś zabrakło na jedzenie, możemy śmiało do niej się zwrócić o pomoc.
I tak oto kończy się historia z kotem i jego dolą, w której kot jest syty i hipis cały he he…
Końskowola 2009 r. wersja poprawiona przez autora: Bytom 27.09.2020 r.
Korekta wstępna: Bogdan Wachowicz, Szczygłowice, grudzień 2020r.
Opublikowano: Antologia Peronu Literackiego ( 2021 )