czwartek, 1 kwietnia 2021

JESIENNA NOC W WIGWAMIE

 

Rys. Michał Ogiński

Kalendarz z pięknym widokiem chaty w górach na tle zachodu słońca, wiszący na ścianie pokoju służącego mi za pracownię, wskazywał październik 2006 roku. Mieszkałem wtedy w rodzinnym domu w Końskowoli i pisałem do czasopisma hipisowskiego „Różne Drogi”. Właśnie przygotowywałem kolejny tekst, gdy charakterystyczne drynd przerwało moje myśli. Chwyciłem za słuchawkę i usłyszałem głos Statlera, będącego w tym czasie jednym z redaktorów gazetki. Kolega oświadczył mi, że wybiera się w okolicę Warszawy do naszego wspólnego znajomego – Buntownika. Po usilnych namowach zachęcany do spotkania i wspólnej braterskiej przygody zgodziłem się pojechać. Szybko spakowałem plecak i porzucając miły, ciepły kąt pracowni ruszyłem na stopa. Autostop tym razem, jak na życzenie, okazał się sprawniejszym środkiem transportu nawet od zamawianej taksówki. Buntownik, bo tak na niego mówiono, zamieszkiwał wraz z liczną rodziną w niewielkim domku, położonym na skraju lasu. Przywitałem się z nim tradycyjnym hipisowskim hej, hej, mając wrażenie, jakby minęła zaledwie chwila od momentu, kiedy wyszedłem z domu.

Wiekowo mógłby być moim ojcem, sporo przeszedł w życiu, o czym zdawały się poświadczać również jego siwe, nieco przerzedzone i długie włosy. Jeszcze w PRL – u dając wyraz buntu przeciw złemu, ruszył w pojedynkę z domu na Jasną Górę z krzyżem na plecach, przyodziany w białą tunikę i cierniową koronę. Osobiście wykonał koronę z ciernistego krzewu, uszył też samodzielnie tunikę z białego płótna, po czym wyciosał z drzewa dwie belki, z których wykonał krzyż. Na końcu długiej belki doczepił dwa malutkie kółka z dziecięcego rowerka. Trzeba przyznać, że Stwórca memu znajomemu nie poskąpił silnej wiary i odwagi; mimo tych malutkich kółeczek dźwigał duży ciężar, paradoksalnie też ów bunt uczył go pokory. Przypomina mi się, jak ksiądz na katechezie tłumaczył, że każdy z nas dźwiga swój krzyż i że możemy unieść tylko taki, jaki jest nam dany przez Pana Boga. Nie wiem, co powiedzieć w przypadku Buntownika – myślę, że prawdę jego serca zna Bóg, zaś nad tym, co zewnętrzne, na pewno trudno było przejść obojętnie. To w następstwie tych wydarzeń, w środowisku chrześcijańskich hipisów, mój znajomy otrzymał przydomek Buntownika. Lata później zainteresowały się nim media i nakręcono na ten temat biograficzny film, w którym w tatę z czasów młodości wcielił się jego najstarszy syn.

Już chwilę po serdecznym przywitaniu, udaliśmy się do wigwamu stojącego na posesji mojego legendarnego gospodarza, gdzie rozpaliliśmy ognisko i spożyliśmy suty posiłek. Ponieważ nawiązała się bardzo interesująca rozmowa, czas oczekiwania na Statlera wcale się nie dłużył. Na ścianach we wnętrzu wigwamu znajdowało się całe mnóstwo podpisów różnych osób, niczym na moich hipisowskich flagach, z którymi w czasie pielgrzymek podążałem na Jasną Górę.

- Co to za podpisy? – zapytałem z zaciekawieniem

- To wpisy wszystkich osób, które tutaj przebywały – Buntownik zaproponował, abym się dopisał.

Nie trzeba było mnie specjalnie namawiać, pochwyciłem ostygły kawałek węgla drzewnego i zacząłem nim skrobać na jednej ze ścian swój podpis, dopisując się do wielkiej listy gości. W wigwamie zaczął rozbrzmiewać cicho nucony przez gospodarza stary hipisowski utwór: Jak pył gwiezdny, jak sen złoty.1

                           e                                           a

	Szedłem drogą, gdy spotkałem Boże dziecię, które szło
   	               a                   D                             e
	Zapytałem: "Gdzie ty idziesz?", powiedziało:
	              e                                             a
	"Idę prosto na tę farmę, tam, gdzie grają rock i folk
           a                                 D                            e
	Czas powrócić znów do raju, wolnym być"

             a                        e   
	Jak pył gwiezdny, jak sen złoty
           a                           G                          e9sus4
	My musimy wrócić tam, gdzie ogrody

	"Czy ja mogę pójść tam z tobą" - zapytałem wtedy go
	Czuję w głowie taką pustkę, w oczach szkło
	Może lato to ostatnie wszystkim nam pisane jest
	Może dowiem się, kim jestem, gdzie me miejsce

	Jak pył gwiezdny, jak sen złoty
	My musimy wrócić tam, gdzie ogrody
	Gdy dotarliśmy do Woodstock, pół miliona było już
	Śpiewających i grających pośród pól
	Nocą śniłem, że źli ludzie dosiadali luf i dział
	Szybowali jak motyle ponad ziemią

	Jak pył gwiezdny, jak sen złoty
	My musimy wrócić tam, gdzie ogrody

Daj ran daj ran daj ran . . . Jak pył gwiezdny, jak sen złoty My musimy wrócić tam, gdzie ogrody
Znowu odezwała się tęsknota za rajem, jakiś zalążek euforii, a wszystko dokoła
zaczęło bardziej przypominać hipisowskie lato niż jesienny październik. Zamieniliśmy
jeszcze kilka sentymentalnych zdań na tematy chrześcijańskich hipisów, po czym
pozostałem pośród zbliżającego się wieczoru sam na sam w wigwamie. Wena jawiła
się w powietrzu, zatem rychło z kolorowej torby wyciągnąłem kajet, pióro i zacząłem
szkic opowiadania. Do wigwamu trafiało rozproszone ciepło, tryskające niczym z
kominka ogromnego gościnnego pokoju. Na zewnątrz szeleściły i szumiały brzózki
kojącą melodią relaksacyjną, zrzucając kolorowe jesienne liście, odrywane przez
kolejne poszumy wiatru szumy, szu… Wkoło tworzyła się jedyna swego rodzaju
kolorowa jesienna muzyka, a z blasków pogodnego nieba i układających się liści
ulotna mozaika. Kolejne porywy wiatru, to znowu wiry zakręcały liśćmi w powietrzu.
W wyobraźni cała natura rozkręcała się niczym w radosnym tańcu. Momentami
zdawało się, że stanowi scenerię do walca Dmitrija Shostakovicha.2 Na sercu robiło
się coraz cieplej, romantyzmu dodawał blask ognia z rozpalonych drewien i zmieniający
się powoli kolor nieba. Słońce chowając się za horyzontem, zachwycało nienazwanymi
barwami i odcieniami. Patrząc z perspektywy wnętrza, dostrzegałem wielki
wielowymiarowy pejzaż, zapisujący się w mojej pamięci. Kurkumowo-czerwone niebo
zmieniało koloryt niczym w dziecinnej zabawce artystycznej, zwanej kalejdoskopem.
Otaczające wigwam kolorowe witraże nie wymagały potrząśnięcia, w każdym razie nie
dziecięcej, czy nawet męskiej ręki. Wszystko stawało się piękne, lecz coraz mniej
widoczne, zatracające się w nadchodzącej nocy. Coraz trudniej było mi pisać.
Pragnienie utrwalenia tego widoku było silniejsze od ciemności i gryzącego dymu z
wypalonego drzewa. Czułem ten taniec natury, zaplanowany gdzieś i kiedyś przez
Wszechmogącego. Jakbym siedział bliżej Stwórcy i widział malowany wielki obraz
stworzenia: nieba i ziemi. Chociaż w rzeczywistości widziałem już tylko ciemność i
wystające z niej tataraki nad stawem, czułem Ducha Bożego dodającego światłości.
Światło oddzielało mnie od ciemnej części na zewnątrz. Odbicie ogniska przecinało
obraz, tworząc granice między sklepieniami. Przez chwilę miałem wrażenie, że
odleciałem zupełnie w nieznane, serce chyba biło szybciej, a skojarzenia myśli snuły
się do Boskiego Stworzenia Świata.

Jak pył gwiezdny, jak sen złoty
My musimy wrócić tam, gdzie ogrody…
Pisząc dalej, dziękowałem za odrobinę talentu i ten zachwyt, który dał mi Pan.
Nieoczekiwanie do wnętrza wigwamu wszedł Buntownik wraz z przybyłym właśnie
Statlerem. Odłożyłem zeszyt i przywitałem się z kolegą. Powróciliśmy do rozmowy,
jednak tym razem nie była to już rozmowa spokojna, mimo że szło przecież o naszą
wspólną pasję pisania. Atmosfera w wigwamie stawała się coraz bardziej gorąca i
napięta. Na zewnątrz było już zimno, a w naszych sercach zaczęły kołatać coraz
bardziej nerwowe impulsy. Pomyślałem, że sam ich przebieg na kardiomonitorach
mógłby straszyć swoim kształtem. Chwilami czułem się, jak przed skokiem na
bungee, by później odczuć ulgę i wytchnienie. Istna burza mózgów: różne wersje,
opcje, propozycje, pomysły i ścieranie się na argumenty, rozważania kto ma racje
i w jakim aspekcie. Aż dziw, że w końcu doszliśmy do porozumienia i jeszcze chciało
nam się żartować. Tymczasem noc zapadła głęboka, a z nią nastała pora spoczynku.
Statler miał pójść spać do domu gospodarza, ja zaś chciałem pozostać w wigwamie.

- Bracie rozumiem, że chcesz mnie ugościć, jednak pozwól przenocować w tym

 klimatycznym miejscu i obcować z naturą – zwróciłem się z tą prośbą do Buntownika.

Na początku nie chciał na to przystać, lecz po dłuższej namowie ustąpił.

- Dzięki temu być może będę bardziej twórczy – pomyślałem w duchu.

	I tak oto pozostałem ponownie sam na sam z moimi myślami, ale nie czułem
samotności, roztropnie zacząłem przygotowywać się do dalszej części tego
wspaniałego spektaklu na łonie natury. Zebrałem spory zapas drewna, wejście
zasłoniłem dużym kocem dla utrzymania ciepła wewnątrz wigwamu, a następnie
zająłem się dokładaniem drwa do ognia. Wiedziałem, że muszę się do dalszej
części nocy dobrze przygotować, by potem móc położyć się wygodnie i leżąc
opatulony śpiworem, patrzeć przez dymny otwór na piękne gwieździste niebo;
pragnąłem, aby moje myśli ponownie zaczęły krążyć gdzieś tam hen… daleko. 
- Pan Bóg Jest Największym na świecie artystą, gdyż jako jedyny nikogo 
nie naśladował, na nikim się nie wzorował, tworząc ptaki i dając im piękny głos,
nie robił też kowerów – przepełniony tą myślą patrzyłem w zachwycie na niebo
i świecące nań gwiazdozbiory.
- To nieskazitelnie piękne niebo usypiające mnie teraz, prowadzi cały czas 
zbłąkanych wędrowców i ich dusze do celu – kolejna myśl zaświtała w mej głowie.
Powoli zacząłem przenosić się do świata marzeń – oczy, jakby przez mgłę
dostrzegały nie tylko to, co mnie otacza, ale patrzyły jakby dalej, naprawdę gdzieś
daleko…gdzie spokojny, miły dom i kochająca rodzina – marzenie szukającego
wiecznej miłości. Łza w oku dawała wyraz tęsknocie za mieniącym się pyłem, jak
sen złoty ogrodem. 

W tym najpierwszym, najpiękniejszym ogrodzie – w Edenie – ­zesłał Pan Bóg głęboki sen na człowieka, tak że zasnął. Potem wyjął jedno z jego żeber i wypełnił ciałem to miejsce. A z żebra, które wyjął z człowieka, ukształtował Pan Bóg kobietę i przyprowadził ją do człowieka. Wtedy rzekł człowiek:

Ta dopiero jest kością z kości moich i ciałem z ciała mojego. Będzie się nazywała mężatką, gdyż z męża została wzięta.3

- Pan Bóg stworzył mężczyznę i kobietę, a skoro tak – pomyślałem – ma również plan co do mnie.

Nie wiem, czy już śniłem, ale myśli jakby kołatały we mnie między jawą a snem, skakały i zrywały się w posesji moich pragnień. Przechodząc w senny świat, stawałem się zwykle szczęśliwy, choć już, nie tą szczęśliwością, którą bywamy obdarowywani w ciągu dnia.

Poranny promień słońca dotknął moich oczu, co ciekawe nie było zimno, mimo iż ogień w ognisku dogorywał. Byłem, jak nowo narodzony, nie czułem niczego złego, natura, zerkając do wnętrza wigwamu, napełniała mnie radością i siłą. Zdawało mi się, że mógłbym góry przenosić. Był to kolejny w moim życiu niedzielny poranek, ale jakże mocno przepełniony świąteczną radością. Spakowałem śpiwór i zeszyt, wyciągnąłem z plecaka ręcznik, czyste odzienie i ruszyłem w stronę domu Buntownika. Przed jego chatą, rozebrany do pasa, wymyłem się przy studni zimną wodą, niczym Sienkiewiczowski Kmicic.

- Orzeźwiająca kąpiel hartuje ciało, a w zdrowym ciele zdrowy duch – przypomniało mi się znane powiedzenie. Zaproszony przez gospodarza do wnętrza domu, usiadłem wraz z nim przy stole, chwilę potem dołączył do nas Statler. Małżonka Buntownika podała iście królewskie śniadanie.

- Dobra żona to skarb na całe życie, Buntownik chyba ze świecą Jej szukał – pomyślałem.

Zmówiliśmy modlitwę na chwałę Bożą i rozkoszowaliśmy się pysznym posiłkiem. Każdy moment tego poranka był taki wyjątkowy i piękny. Chciało, się rzec:

- Chwilo trwaj! Bym mógł być dalej szczęśliwy.

- Ucz mnie Panie Boże radości z przeżywania chwil, bo one, choć takie ulotne, dają tyle szczęścia i niosą z sobą ogień zachwytu.

Nadszedł czas wyjazdu. Dziękując za gościnę, ruszyliśmy ze Statlerem w drogę powrotną. I tak kończy się historia, o jednym krótkim pobycie, w wigwamie na skraju lasu, spisana w moim zeszycie. Korekty dokonał Bogdan, ku chwale Boga to zrobił, by wszystko było, jak Bóg dał i nawet w rym przyozdobił.

Końskowola 2009, Chorzów 25.01. 2021

Korekta wstępna: Bogdan Wachowicz, Szczygłowice, marzec 2021


1Słowa i muzyka: Joni Mitchell, Woodstock (1969); tłumaczenie: Andrzej Rybiński, Eliza Grochowiecka,
wywrota.pl/@winetou

2 Dmitri Shostakovich – Walc No. 2

3 Biblia, Genesis, Ogród w Edenie

Opublikowano: W Peron Literacki Antologia dla Joanny ( 2021 ) - Obecnie w wydawnictwie w trakcie powstawania....

środa, 30 grudnia 2020

KOCIA DOLA

 

Rys. Michał Ogiński


Po autsajderskich zimowych trudach nastała długo oczekiwana wiosna. Wszystko dookoła zaczynało kwitnąć, aż się prosiło, by wyjść ze stancji z plecakiem i ruszyć w drogę hen na azymut. Ach... czułem urok wiosny dosłownie wszędzie. Uwodziła mnie swym pięknem na każdym kroku, ciągnęła na długie spacery do pobliskiego lasu, by poszukiwać weny. Te wędrówki trwały tak długo, że zapominałem o sprawach bardziej prozaicznych. Chleb — pokarm święty — nie wolno pozwolić, by się zmarnował. Wieczorami, odczuwając głód, zaopatrywałem się u właścicieli pobliskiego sklepu, którzy wystawiali go za darmo. Wydarzenia tu opisane działy się w latach, w których trudno było o pracę, nie pomnę, że był to okres „wyłączonej lodówki”. Tym hasłem określałem czas kilku dni przed przelewem na moje konto skromnej wtedy renty, na której zresztą żerował, niczym jemioła na drzewie Statler. Był rok 2007, wynajmowałem wtedy podobnie, jak on jeden z pokoi u naszej wspólnej znajomej Mychy, skąd dojeżdżaliśmy co dwa tygodnie na zajęcia do szkoły. Ponadto ze Statlerem pracowałem nad niszowym pismem pacyfistycznym i czasem podróżowałem. Zbliżał się weekend, tym razem wolny od wykładów, zatem była chwila na przemyślenia i twórczą pracę nad czasopismem, co czyniliśmy w przygotowanej do tego specjalnie części mojego pokoiku. Z naszą gospodynią mieliśmy bardzo dobre relacje, zatem któregoś dnia zaprosiła nas byśmy przyszli na słówko przy ciachu i herbacie.

- Słuchajcie, muszę wyjechać na weekend. Przypilnujcie domu i zadbajcie o kota. Macie tu pieniądze, kupcie mu puszki z łososiem, bo on czego innego nie chce jeść – sami zobaczcie, dodała:

- Kupiłam worek karmy dla kotów i stoi, a on nawet nie spojrzał, jak wsypałam mu do miski. Nalejcie mu również mleka, tego łaciatego 3,6, bo chudego nie ruszy.

Chcąc dobrze wypełnić przysługę, odpowiedzieliśmy:

- Dobrze, dobrze, wszystkim się zajmiemy, nie musisz się martwić i ruszyliśmy do marketu po wałówkę dla Spaślaka. W sklepie zorientowaliśmy się, ile kosztuje dzienny prowiant kocura i wyszło nam, że Spaślak przejada więcej niż my we dwóch. Zszokowany, mówię do kumpla:

- Stary to paranoja, żeby kot wcinał łososia i miał większy budżet na koryto, niż ten przydzielony przez ZUS renciście!?

Statler wybuchnął gromkim śmiechem, a ja ciągnąłem dalej:

-Ty się nie śmiej, cosik z tym fantem trzeba zrobić. My tu na plackach wegańskich, zupie kryzys i darowanym chlebie, ledwo z dnia na dzień egzystujemy, a on grymasi. Już ja się za niego wezmę! Zobaczysz, będzie chrupki z pocałowaniem ręki jadł i skończy się odstawianie francuskiego lorda! Niech sobie nie myśli, że książę Walii jest! Jak tak dalej pójdzie, to Mycha zbankrutuje przez tego kota!

- Coś w tym jest. Jak Spaślak będzie Mychę objadał i grymasił, wzrosną jej wydatki i gotowa zwiększyć nam czynsz! Koniecznie trzeba się tym zająć! – Statler od razu wyciągnął wnioski z mojej wypowiedzi.

Po krótkiej wymianie zdań zakupiliśmy konserwy z łososiem, jednak o połowę mniej, niż było ustalone. Gdy dotarliśmy do domu, kot już się kręcił przy miskach, oczekując swojego smakołyku. Naturalnie otrzymał tłuste świeże mleko, jednak ku rozczarowaniu zwierza, do drugiej miski nasypaliśmy chrupek. Spaślak zszokowany nagłą zmianą menu zaczął chodzić koło miski, wąchać i przypatrywać się, nie ruszając zawartości. Widząc to, rzekłem do swego druha:

- Nie ma co się o niego martwić. Jedzenie ma, a głodny jak sam widzisz, to on nie jest.

Minęło pół dnia i przyszła pora kolacji, kot ponownie kręcił się koło miski i dziwnie zerkał w naszą stronę. Statler rzekł do mnie:

- Ee ee .....widzisz, kręci się, ale nic nie ruszył.

- Żarcie ma! Nie chce jeść, jego sprawa. Schudnie trochę, to apetyt mu wzrośnie - odrzekłem.

W międzyczasie kolega usmażył chleba na oleju, gdyż kiszki nam marsza grały. Zjedliśmy po dwie kromki popijając resztką kawy zbożowej i poszliśmy kontynuować twórczą pracę nad gazetką.

Pamiętam dokładnie, jakby to dzisiaj było, ślęczeliśmy do późna nad kolejnym numerem czasopisma, które trzeba było już zamykać, bo czekał na nie znajomy z Warszawy - grafik o pseudonimie Waldorf. Nie wiem, która była godzina, gdy przerwaliśmy pracę nad gazetką, na pewno nastał już nowy dzień. Statler udał się do siebie, a ja opuściłem żaluzje i położyłem się spać. Wstałem dopiero koło dziesiątej, jak to zwykle bywało po wielogodzinnej twórczej pracy. Zapas pieczywa już się skończył, więc na śniadanie zjedliśmy pudding na wodzie z odrobinką cukru. Nasycony takim posiłkiem zerknąłem mimochodem, czy kotu chrupek nie braknie, jednak okazało się, że z niego twardy zawodnik. Zadziwił mnie mocno, bo minęła już przecież prawie doba, a on niczego nie ruszył.

- Może stracił apetyt, he…he? - skomentował ironicznie Statler.

Odwróciliśmy się na pięcie, by móc pójść kończyć pracę przy gazetce. Po prawie dwu godzinnych zmaganiach udało się zakończyć kolejny numer pisemka hipisowskiego, po czym w ramach odskoczni od spraw umysłowych, wykonaliśmy kilka wiosennych prac w ogródku naszej znajomej. Była już chyba trzynasta, więc przyszła pora ogarnąć się trochę, zjeść obiad i oczywiście sprawdzić, co u kota.

Wykąpany i czysto odziany, zszedłem z piętra, by pokierować się w stronę kuchni. Wchodząc, zauważyłem, że wiszący na ścianie zegar wskazywał już czternastą.

- Jak ten czas leci – w tej samej chwili dostrzegłem Spaślaka zajadającego się chrupkami. Jakby do końca nie wierząc, co widzę wołam Statlera:

- Chodź tu! Musisz to zobaczyć, widzisz to samo co ja?

- Co chcesz? Nie zawracaj mi głowy – z oddali słyszę jego głos.

Mimo takiej reakcji nie poprzestaję i wołam dalej:

- Musisz to zobaczyć! Własnym oczom nie wierzę!

Wreszcie, po paru minutach dostrzegłem wbiegającego po schodach Statlera, krzyczącego: co się stało?

- Odwróć się i zobacz – wskazałem na kota.

Odkręcił się za moją radą i patrząc, skomentował spostrzeżenia:

- A niech to! Ten zwierz wcina, aż mu się uszy trzęsą. Miałeś rację, był przeżarty. Nie chciał nawet ruszyć, a teraz kończy michę.

- Weź kocurowi dosyp tej karmy, skoro mu tak bardzo smakuje he he… - dodałem.

Kolega dosypywał karmy, a Spaślak chwytał ją niemal w powietrzu, chwytał tak łapczywie, jakby podawano mu ulubionego łososia. Po nakarmieniu kota odgrzaliśmy końcówkę zupy kryzys, żeby zapełnić nasze puste żołądki. Później krótka sjesta, a tuż po niej wziąłem się za powtórzenie materiałów na kolejne wykłady. Przy nauce czas leciał, jak z bicza strzelił. Nim się zorientowałem, zaczęło się ściemniać, więc kajety i książki wróciły na półkę.

Po tym, jak uraczyłem szare komórki kilkogodzinnym czasem nauki, przyszła kolej zaspokoić głód, więc zawołałem kolegę i rzekłem do niego:

- Nie wiem co ty na to, ale myślę, że czas cosik przekąsić, a i Spaślakowi michę uzupełnić trzeba, bo z głodu padnie.

- A wiesz, mnie też w brzuchu burczy. Zrobię nam pysznego puddingu, a kotu dam, jak sami się najemy, w końcu na wybiedzonego to on nie wygląda – odpowiedział Statler.

Istotnie zrobił, jak mówił, po czym wdaliśmy się w długą dyskusję na tematy ideologiczne. Następnego dnia wstałem wcześnie rano. Nie pamiętam, co było tego przyczyną – głód, czy słońce padające swymi promieniami wprost na mnie; wydaje mi się teraz, że jedno i drugie. Po porannej toalecie udałem się cichutko do kuchni, aby przygotować czekoladowy pudding na śniadanko. Wlewając go do miseczek, usłyszałem marudzącego Statlera, który drapiąc się po głowie i otwierając drzwi, oznajmił:

- Hałasujesz strasznie. Obudziłeś mnie, a miałem piękny sen. Pyszne rzeczy mi się śniły mniamm…

- Pewnie pyszny pudding? – roześmiałem się.

Nim usiedliśmy do stołu, zatroszczyłem się jeszcze o kota:

- Jak zjemy trzeba nakarmić Spaślaka. Dzisiaj niedziela, był “grzeczny”, trzeba mu dać trochę tego łososia do karmy.

- Nas tu czeka jeszcze kilka dni na samym puddingu, a ty tego tłuściocha chcesz na nowo łososiem faszerować? – oburzył się Statler

- A czy ja mówiłem faszerować? Damy mu połowę tego, co zwykle dostawał, wymieszamy z karmą i zobaczysz, jaki będzie zadowolony.

Statler się zgodził – dodając, że nakarmi go, żebym tylko ja pozmywał w tym czasie, bo się deko w zlewie nazbierało.

- Ok, ok o naczynia się nie martw, tylko nakarm kota, bo padnie jeszcze gdzieś na schodach i dopiero by się martwiła właścicielka – odparłem i zakasałem rękawy.

Statler szykując kotu repetę, mamrotał pod nosem:

- No tak, jeszcze może wsadzą mnie do wiezienia za to, że nie nakarmiłem kocura…

Po umyciu i wytarciu do sucha naczyń ustawiłem je w szafkach, a następnie udałem się do swojego pokoiku. Teraz mogłem się oddać ulubionemu zajęciu, a mianowicie pisaniu kolejnej fraszki.

Spokój jednak wnet przerwał Statler, wszedł do środka, a tuż za nim Spaślak, oblizujący się w trzysta sześćdziesiąt stopni. Spojrzałem na nich, trudno było się nie roześmiać.

- No tak, kot zawsze na cztery łapy spadnie.

- Nie oszukujmy się – Statler odpowiedział często powtarzanym zwrotem Waldorfa.

Po dobrze znanych nam już sformułowaniach rozpoczęliśmy dłuższą dyskusję, która ciągnęła się, aż do pory obiadowej, tym razem posiłek miał przyrządzić mój towarzysz niedoli. Oczywiście podano pudding. Po zapełnieniu naszych żołądków tym lepiszczem, nakarmiliśmy Spaślaka kręcącego się koło miski w oczekiwaniu na żarcie. Mijał już kolejny dzień pilnowania kota. W końcu mówię do kolegi:

- Słuchaj, może jakoś damy radę przetrwać, ale nie zaszkodzi się pomodlić dziękując Panu Bogu za zdrowie oraz opiekę i poprosić o Błogosławieństwo na następny tydzień.

Kolega bez namysłu odpowiedział:

- Skoczymy na mszę, a potem do księdza Błażeja na plebanię. Może jakąś czekoladą poczęstuje.

Słysząc to, zaśmiałem się i odrzekłem:

- Wiesz co, jakkolwiek myśli twe krążą koło żołądka i chociaż zaczynasz gadać jak Waldorf, z tym jego sławetnym nie oszukujmy się, to jednak muszę ci przyznać, że odwiedziny u naszego salezjańskiego przyjaciela Błażeja, to bardzo fajny pomysł. Żeby tylko z tego nie wyszedł jakiś nietakt.

- Jaki nietakt, przecież my ledwo żyjemy, a Pan Bóg kazał się dzielić i poza tym, sam Błażej wspominał, że powinien przestrzegać diety, że nie wspomnę już o ślubach ubóstwa – wypalił Statler.

Rozbawiony, lekko się zaśmiałem, lecz po chwili spoważniałem i rzekłem do niego:

- No wiesz, bez przesady, od razu chciałbyś całą Piłę odchudzać, tylko dlatego, że nam się skromnie wiedzie.

Po tej wymianie zdań opuściliśmy mieszkanie i udaliśmy się na przystanek, z którego chwilę później już jechaliśmy autobusem na mszę świętą do Kościoła. Później, zgodnie z pomysłem Statlera odwiedziliśmy na plebanii księdza Błażeja. Szczęść Boże - tradycyjnie przywitaliśmy się - po czym otrzymaliśmy zaproszenie do jednej z salek katechetycznych. Błażeja wspominam bardzo dobrze, trzeba przyznać, że to wspaniały duchowny i bardzo wesoły oraz gościnny człowiek. Ledwo weszliśmy do środka Błażej zapytał nas, czy wypijemy herbatę, czy może mamy ochotę na kawę.

- Jeśli to nie zrobi kłopotu, chętnie skosztuję kawy – odrzekłem.

Natomiast mój towarzysz zażyczył sobie herbatkę i coś słodkiego, dopowiadając jeszcze, że najlepiej, gdyby to była jakaś czekolada. Relacje z Błażejem mieliśmy koleżeńskie, nie mniej jednak zrobiło mi się głupio, gdy Statler wyskoczył ni z gruchy, ni z pietruchy z tą czekoladą; zawstydziłem się. Błażej zaśmiał się głośno, po czym przyniósł paterę z markizami, połamaną kinderniespodzianką i upragnioną czekoladą Statlera. Następnie wszyscy trzej zasiedliśmy do stołu, przy którym racząc się kawą i herbatą z łakociami, długo rozmawialiśmy. Trzeba przyznać, że Błażej miał wielki dar prowadzenia dialogu, umiał płynnie przechodzić z tematu na temat i łatwo nawiązywać relację z młodzieżą. Na koniec podziękowaliśmy za wspaniałą gościnę i opuściliśmy plebanię.

Na stancji przy misce czekał kot, nakarmiliśmy go kolejną porcją chrupek wymieszanych z małą porcją łososia. Ja karmiłem Spaślaka, a Statler zaparzył herbatę, chwilę później znowu prowadziliśmy dysputy. Czas podczas konwersacji leciał nieubłaganie, nim się zorientowaliśmy przybyła właścicielka domu. Na odmianę, tym razem, to ja wstawiłem czajnik na herbatę, prosząc by usiadła z nami przy stole. Opowiedzieliśmy jej całą kilkudniową historię o kocie. Mycha słuchała nas z zainteresowaniem i rozbawieniem. Wyraźnie też była wdzięczna za rozwiązanie żywieniowych problemów kocura. Chwilę później zadowolona wstała od stołu i naszykowała nam pysznych naleśników. Śmiejąc się do rozpuku rzekła do mnie:

- Musisz o tym napisać.

- Kto wie, jak przyjdzie wena, to napiszę.

Następnie rozliczyliśmy gotówkę przeznaczoną na weekendową dietę Spaślaka. Mycha, wyraźnie zaskoczona zaoszczędzonymi pieniędzmi, zarządziła byśmy tą różnicę zatrzymali dla siebie. Była kontenta, zaproponowała nawet, że gdyby nam kiedyś zabrakło na jedzenie, możemy śmiało do niej się zwrócić o pomoc.

I tak oto kończy się historia z kotem i jego dolą, w której kot jest syty i hipis cały he he…


Końskowola 2009 r. wersja poprawiona przez autora: Bytom 27.09.2020 r.

Korekta wstępna: Bogdan Wachowicz, Szczygłowice, grudzień 2020r. 

Opublikowano: Antologia  Peronu Literackiego ( 2021 )

wtorek, 15 grudnia 2020

URODZINOWY PREZENT

 

Rys. z neta

Luty Rok Pański 2007. Mieszkałem wtedy u dobrej znajomej w Pile, u której wynajmowałem jeden z pokoi, podobnie jak mój kolega Statler. Podobnie też jak on, uczęszczałem wtedy na wykłady do Poznańskiej Szkoły Liderów Ekonomii Społecznej i pracowałem nad niszowym pismem hipisowskim. Sporo podróżowałem. Częste podróże nie dawały mi stabilności, dopiero ten niewielki wynajęty pokoik zaczął pełnić funkcję czegoś w rodzaju bazy w drodze, nie licząc domu rodzinnego rzecz jasna.

Zbliżały się moje trzydzieste urodziny. W zaciszu schronienia, korzystając z komputera, zapisywałem treść nowej fraszki, gdy nagle usłyszałem odgłos pukania do drzwi. Nie odchodząc od stolika, zerknąłem w ich stronę, po chwili dostrzegłem wchodzącego Statlera.

- Wejdź, proszę, ale szybko zamykaj, bo motylki lecą.

Zaproponowałem, aby usiadł i odrywając się od ulubionego zajęcia, zacząłem parzyć herbatę.

- Wybierasz się na zlot do Łodzi? – kolega rozpoczął dyskusję przy gorącym napoju.

- Jak Bóg pozwoli, to pojadę, a ty? – mój rozmówca uśmiechnął się i skinął twierdząco głową, po czym odstawił filiżankę na stół i odrzekł:

- Skoro tak, jutro rano pobudka, pakujemy się i po śniadaniu ruszamy w drogę.

Jeszcze jakiś czas rozmawialiśmy, poruszając różne tematy związane zarówno z pisaniem, nauką oraz planami na przyszłość, po czym Statler stwierdził, że jest zmęczony i idzie spać. Ledwo opuścił próg mojego pokoju, zacząłem pakować ekwipunek niezbędny w podróży, a gdy już wszystko, co konieczne znajdowało się w plecaku, zgasiłem światło i udałem się na spoczynek.

Następnego dnia z rana ze snu wybudził mnie odgłos natrętnie dzwoniącego budzika. Skutecznie obudzony, w trybie natychmiastowym ogarnąłem się, zjadłem śniadanie, a niewiele potem w towarzystwie kompana ruszyliśmy z buta na trasę wylotową, skąd dalej mieliśmy zatrzymywać auto na stopa. Na dzień podróży trafiła się piękna pogoda, uśmiechnięte słoneczko, świeże, rześkie powietrze, wiatr we włosach, ech…tak się tym zachwyciłem, że droga nie dłużyła się wcale. Miałem świetny humor, zatrzymując pojazdy, podśpiewywałem piosenki z repertuaru Ryśka Riedla. Długo nikt nie chciał się zatrzymać, ja jednak przepojony optymizmem mówiłem do kolegi:

- Nie martw się dniem lub nocą dojedziemy z Boską pomocą, po czym znowu:

- Zobacz, jaki piękny dzień – żyć nie umierać, czyż życie nie jest piękne? – pełna wolność.

Mój optymizm i cierpliwość skracały czas oczekiwania. W pewnym momencie zatrzymał się samochód, okazało się, że będziemy mieli transport do samej Łodzi. Podobnie bezproblemowo dotarliśmy na miejsce zlotu, znajdujące się w placówce szkolnej w jednej z łódzkich dzielnic.

Spotkaliśmy tam wielu znajomych, byłem szczęśliwy, że możemy się znowu zobaczyć. Z ekipą wyposażoną w bębny wyszalałem się na maksa. Prawie nie spałem przez trzy doby — w końcu nie codziennie ma się trzydziechę. Z każdym chciałem się przywitać, zamienić parę słów, niektórych nie widziałem tak długo, więc jak tu spać? Tyle energii i emocji, jaka otwartość na drugiego człowieka. Trzeba przyznać, że w gronie bardzo różnorodnych ludzi, w różnym wieku i podejściu do życia, był punkt zbieżny: idea miłości łącząca wszystkich. Mimo iż był to zimowy zlot, empatia kwitła, jak kwiaty na wiosnę. W czasie zlotu odbywały się również msze święte, wierni nie wydawali się być biernymi słuchaczami, udzielali się nie mniej aktywnie od kapłana. Uwielbialiśmy Pana Boga poprzez poezję, muzykę, a nawet taniec…emocje nie do opisania. Połączenie kontrkultury hipisowskiej z Kościołem Katolickim to ewenement na skalę międzynarodową. Spotkanie dodawało sił, było naszą zbroją i tarczą, doładowywało akumulatory tak, by lepiej stawić czoła problemom szarej rzeczywistości. Ledwie kogoś poznałem, a już za chwilę odnosiłem wrażenie, jak bym tę osobę znał całe życie. Po spowiedzi, nieklepanej formułą, czułem się dużo lżejszy. Same rozmowy, wymiana poglądów, spojrzeń na różne sprawy były bardzo kreatywne. Salezjanin ks. Andrzej Szpak, mój przyjaciel i stały spowiednik, umiał dotrzeć do każdego z nas. Każdego bez wyjątku znał po imieniu, pseudonimie, znał nasze troski, ale wiedział też, jak poprowadzić, byśmy problemy mogli rozwiązać. Podziwiałem go pod każdym względem.

Zlot dobiegał końca, a ja myślami, coraz bardziej zbliżałem się, do mojego ciepłego kąta z wygodnym materacem okrytym baranicą.

- Flagowy, jesteś gotowy do odjazdu? Pospiesz się, bo zaraz ruszamy – głos Statlera utwierdził mnie w konieczności powrotu.

Wziąłem plecak i podążając za nim, próbowałem jeszcze z każdym zamienić, chociaż parę słów na pożegnanie. W głowie pojawiały się mniej więcej takie słowa: „niech się dzieje wola nieba, z nią się zgadzać zawsze trzeba” oraz „w życiu, jak to w życiu bywa: raz na wozie, raz pod wozem”. I tym razem też tak było. Wsiedliśmy do miejskiej komunikacji, by dotrzeć na trasę wylotową, naturalnie brak snu dawał się mocno we znaki. Po kwadransie usnąłem na plecaku. Na moje szczęście Statler, choć również się dobrze bawił, miał jedną nockę przespaną, więc panował nad sytuacją i obudził mnie w odpowiedniej chwili.

Czekaliśmy na transport do Piły. Po jakiejś godzinie zatrzymał się samochód. Od razu ulokowałem się na tylnym siedzeniu, by znowu pospać. Statler, siedział z przodu, prowadził konwersację z kierowcą, dając mi wypocząć. W aucie było wygodnie i ciepło, pomału zbierałem siły, niestety czekała nas przesiadka. Kierowca ujawniał swoje talenty muzyczne. Atmosfera była na tyle przyjazna, że postanowił nadrobić kilka kilometrów i podrzucić nas na dworzec PKP. Mój kolega nie był tym zbytnio zachwycony — kontynuowanie podróży pociągiem nie mogło się odbywać za darmo. Żeby go przekonać, postanowiłem zasponsorować jej dalszy ciąg. W tak postawionej sytuacji ostatecznie zapadła decyzja o dalszej podróży pociągiem. Sympatyczny kierowca podrzucił nas na dworzec PKP, którego nazwy niestety już nie pamiętam, po czym pojechał w siną dal, znikając za horyzontem. Wchodząc na halę dworca, zacząłem rozglądać się za miejscem, gdzie mógłbym zaczerpnąć konkretnej i wiarygodnej informacji – teraz ja bardziej poczułem się w roli przewodnika. Okienko z napisem informacja okazało się nieczynne, zaś z wywieszonej tablicy odjazdów i przyjazdów jednoznacznie wynikało, że nie ma żadnego połączenia do Piły. Musiałem się upewnić, postanowiłem to skonfrontować z informacją uzyskaną od kasjerki. W kolejce do kasy dowiedziałem się, że stacja od dłuższego czasu nie zatrudnia kogoś, kto by udzielał informacji w okienku. Stwierdzono ponoć, że te obowiązki może przejąć kasjer i zlikwidowano etat, gdyż rzekomo PKP nie ma pieniędzy. Połączenie do Piły z przesiadką na stacji Wyrzysk – Osiek potwierdziła kasjerka. Sześć godzin czekania, ale zapewnienie o ogrzewanej poczekalni znowu uśpiło moją czujność. Dodatkowo rysowała się szansa skorzystania z komunikacji PKS znajdującej się tuż obok dworca kolejowego Wyrzysk – Osiek. Nabyłem bilety. Idąc za radą kasjerki, Stacja Wyrzysk – Osiek zdawała mi się wówczas kolejnym upragnionym i miłym etapem naszej eskapady. Zadowoleni ruszyliśmy do barku dworcowego na małe co nieco i kubek gorącej kawy.

Punktualnie na kwadrans przed planowym przyjazdem pociągu zabraliśmy plecaki, podziękowaliśmy za obsługę i opuszczając barek, udaliśmy się na peron. Na pociąg nie trzeba było długo czekać, miał niewielkie opóźnienie. Po latach podróży wiedziałem, że nie można według pociągu ustawiać zegarka. Cieszyłem się, że przyjechał i się zatrzymał. Mogliśmy wsiąść, znowu poczułem optymizm hi…, a skoro tak, rychło się usadowiliśmy w ciepłym wnętrzu. W czarnych scenariuszach wyobrażałem sobie, co by było, gdyby odjechał bez nas. Ledwo się rozgościliśmy, maszyna ruszyła. Powoli nabierała tempa, ciągnąc za sobą wagony wybijające kołami bluesa: stuki-stuk, stuki-stuk, stuki-stuk… jakby chcąc powiedzieć, że to nie koniec naszych przygód. Może intuicja, a może anioł stróż, chciał mnie ostrzec, bo temat kontynuacji podróży nie dawał mi spokoju. Dalej wypytywałem pracowników PKP, a był to teraz konduktor i kierownik pociągu, o stację Wyrzysk – Osiek i nasze sześciogodzinne w niej oczekiwanie na dalsze połączenie. Zapewnienia o ciepłej dworcowej poczekalni uspokajały mnie najbardziej.

- Przepraszam, czy stacja Wyrzysk – Osiek posiada otwartą i ogrzewaną poczekalnię? – z uporem upewniałem się w rozmowie z kolejnym pracownikiem PKP.

Koła pociągu wystukiwały jednak wciąż rytm nie-wierz-imnie-wierz-im… Chwyciłem za telefon, wyjąłem z plecaka adresownik, po czym przeglądając go, postanowiłem dzwonić do znajomych, u których można by przenocować na trasie i następnego dnia spokojnie dotrzeć na miejsce. Rychło okazało się, iż ten wariant podróży jest niemożliwy. Znajomi, na których liczyłem też byli w rozjazdach. Zagłuszając wątpliwości, opierając się o ściankę przy oknie i oparcie siedzenia, zdrzemnąłem się odrobinkę, podobnie jak mój towarzysz podróży. Drzemiąc, trzeba być czujnym, raz: by nie zasnąć za mocno i nie przegapić wysiadki, dwa: by nie dać się okraść. Udało się nieco odpocząć, w odpowiednim momencie wzięliśmy nasze plecaki i wyszliśmy na peron, kierując się w stronę przyobiecanej poczekalni. Noc była śnieżna i mroźna, więc szybkim krokiem podążaliśmy w stronę upragnionego schronienia. Zbliżała się północ i było jakby coraz zimniej. Wielka kłódka z łańcuchem na drzwiach poczekalni, przyprawiła mnie o jeszcze zimniejsze dreszcze. Notka pod kłódką informowała o godzinach otwarcia dworcowego przybytku. Wynikało z niej jednoznacznie, że nocy w środku nie spędzimy. Zdenerwowanie, w jakie wpadłem, tylko na chwilę mnie rozgrzało. W odruchu palacza wyciągnąłem papierosa i niemal zamarzniętą zapalniczką próbowałem go zapalić.

- Stary, słuchaj, a może tu jest jakaś knajpa, gdzie można by przeczekać, a nawet zamówić kawę czy herbatę. Tak à propos kasjerka przecież wspominała o dworcu PKS… rozejrzyjmy się…

- Chodźmy zatem – odpowiedział Statler – zobaczymy też, gdzie ten dworzec i sprawdzimy rozkład jazdy. Skoro tu zamknięte może chociaż tam będzie jakaś poczekalnia.

Dworzec PKS odnaleźliśmy łatwo, nie trzeba było go specjalnie szukać, jednak poczekalnia okazała się utopią. Po sprawdzeniu rozkładu jazdy autobusów kolega oświadczył:

- Mam dwie nowiny dobrą i złą, zacznę od dobrej: istotnie jest autobus do Piły, jednak ta zła: trzeba na niego poczekać do rana.

Wróciliśmy do poszukiwania jakiegoś czynnego lokalu, który w tej sytuacji wydawał się najlepszym rozwiązaniem, tym bardziej że mijający nas dwaj młodzi tubylcy, w stanie z lekka wskazującym na spożycie, powiedzieli gdzie mamy się udać. Nie zwlekając, podążyliśmy tam szybkim tempem, jednak po dotarciu na miejsce nadzieja na przeczekanie prysła. Ochrona oznajmiła:

- Klienci pomału opuszczają lokal, za chwilę zamykamy.

Sytuacja, w której się znaleźliśmy, stała się wyjątkowo trudna, w końcu obaj byliśmy zmęczeni i niewyspani, na dworze coraz chłodniej, najbliższy pociąg za sześć godzin, podobnie z autobusem. Byłem wściekły na PKP, z powodu dezinformacji wylądowaliśmy mroźną nocą, w nieznanej mi miejscowości, bez możliwości przeczekania nocy w poczekalni dworcowej. Statler, widząc moją wściekłość, stwierdził:

- Musimy chodzić, by się nie wyziębić, może uda się złapać stopa, chociaż do głównej trasy – gdzie, jak twierdził, jest stacja benzynowa.

Wiedzieliśmy, że do najbliższej stacji benzynowej dzieli nas dystans około dziesięciu kilometrów. Przez chwilę rozważaliśmy przemierzyć odcinek do stacji benzynowej z buta, co w tamtym czasie dla żadnego z nas nie było jakimś problemem. Jednak obaj bardzo zmęczeni zdawaliśmy sobie sprawę, że tym razem, byłoby to szaleństwem. Tak czy inaczej, chociaż nie ruszyliśmy w stronę stacji, udaliśmy się w kierunku trasy, próbując się rozgrzać i usiłując zatrzymać jakiś pojazd. Może godzinę później, w ciemności pojawiły się światełka radiowozu. Znowu obudziła się w nas nadzieja na dotarcie do upragnionej stacji benzynowej. Zaczęliśmy machać rękami, radiowóz zatrzymał się, a z szoferki wyjrzał jeden z policjantów.

- Co się stało? — zapytał. Przedstawiłem się i naszą sytuację, grzecznie pytając, czy mogli, by nas podrzucić do stacji benzynowej w Wyrzysku.

- Nie zawieziemy, bo to nie należy do naszych obowiązków.

Policjanci odjechali, a my dalej chodziliśmy po pustej drodze, żeby się chociaż trochę rozgrzać. Wkurzyłem się bez reszty, mijały kolejne godziny.

- A może poszukamy plebanii? - Ksiądz chyba nie odmówi schronienia dwóm wędrowcom!?

- Chyba żartujesz! Wiesz, która jest godzina? - uśmiechnąłem się, mówiąc dalej:

- Jak trwoga to do Boga, co…?

Jak się okazało, mój kompan wcale nie żartował, wskazał mi palcem wieżę pobliskiego kościoła, przy którym była plebania i ruszył w tamtą stronę.

- Jak chcesz, to zostań, ale ja tam idę.

Ruszyłem za nim i tak dotarliśmy pod drzwi plebanii.

Statler bez dłuższego namysłu zadzwonił. Była to już chyba druga godzina po północy. Oczami wyobraźni zobaczyliśmy kapłana, wpuszczającego dwóch zbłąkanych wędrowców do środka. Potwierdziło się jednak coś, czego obawiałem się od początku, bowiem drzwi plebanii nie otworzyły się. Zrezygnowany, przejęty sytuacją powiedziałem do kolegi:

- Padam ze zmęczenia, nie mam już siły, rób, co chcesz, ale siadam na tę gumową wycieraczkę u księdza plebana i nie ruszam się stąd.

- Nie wygłupiaj się, zamarzniesz!

- Mam to gdzieś, nie daje już rady. Wyspowiadałem się u księdza Szpaka, nawet odprawiłem pokutę podczas zlotu – dodałem i usiadłem na wycieraczce.

Statler podobnie jak ja usiadł obok. Oparliśmy się o siebie plecami, a bokiem o drewniane drzwi plebanii. Później okryliśmy się, czym tylko się dało, a pod nogi położyliśmy plecaki. Zrobiło się trochę cieplej. Minęły może dwie następne godziny, gdy nagle usłyszałem głos:

- Obudź się, słyszysz? Obudź się, bo zamarzniesz! – kolega krzyknął, uderzając mnie z placka w twarz. - Daj odpocząć, wszystko mi jedno.

- Wstawaj, wstawaj! Nie gadaj głupstw, mówiłeś, że życie jest piękne, jesteś młody, życie przed tobą, jeszcze dzieci nie spłodziłeś.

Miałem serdecznie dość i odrzekłem:

- Aaa… tam i tak nie mogę znaleźć takiej, która nadawałaby się na matkę dla nich, daj mi spokój.

Statler ponownie przyłoił mi z placka, tym razem mocniej, nie było to przyjemne. Jednak, jak na chrześcijańskiego hipisa przystało, uparcie starał się mnie obudzić. Wreszcie podziałało, szybko spakowałem się, pytając, ile czasu zostało do autobusu. Opuszczając teren plebanii, dowiedziałem się, że została jeszcze bita godzina do autobusu. Wiadomość ta, niezbyt mi się spodobała, gdyż wiązało się to z dalszym chodzeniem, by nie zamarznąć.

Wreszcie udało się nam doczekać upragnionego autobusu. Weszliśmy do środka ze sztywnymi rękami, prawie fioletowymi.

- Tu są pieniądze — zwróciłem się do kierowcy, dając mu portfel — proszę, niech pan odliczy należność, bo nie jestem w stanie zgiąć palców.

Chwilę potem usadowiliśmy się we wnętrzu ciepłego autobusu, zasypiając w trybie natychmiastowym. Śniło mi się, że leżę w starym wielkim łożu z baldachimem, wtulony w objęcia kobiety mojego życia, po czym siedzę z nią na baranicy przy kominku, z lekka zerkając na prószący śnieg za oknem, a obok w pokoiku spokojnie śpią dzieci, po całym dniu zabaw. Ach… mój błogi sen i marzenia kołysały mnie w drodze do Piły.

- Wstajemy! Czas wysiadać, jesteśmy w Pile! – ponownie obudził mnie Statler.

Z przytulnego autobusu wyruszyliśmy na mróz, jednak tym razem płomień nadziei dawał więcej ciepła. Do naszych pokoi było już tylko kilka kilometrów, więc sprawnie przemierzyliśmy je z buta. Po dotarciu na miejsce kolega zrobił grzańca, ze swojskiego winka.

- Wszystkiego najlepszego Flagowy, dużo szczęścia i żebyś wreszcie poznał wybrankę serca, z którą założysz upragnioną rodzinę – wzniósł toast.

- Statler – dziękuję – odpowiedziałem szczęśliwy, że wreszcie dotarliśmy na miejsce.

Opuszczając kuchnię, udałem się na upragniony odpoczynek.


Końskowola 2009 r. 

Wersja z 2009 r. poprawiona przez autora w Bytomiu 20.09.2020 r. godz. 12.15 

Korekty wstępnej dokonał Bogdan Wachowicz, Szczygłowice, grudzień 2020 r.

Opublikowano: 

poniedziałek, 27 lipca 2020

EKSPRES DO SZCZĘŚCIA



                                                                      Rys. Michał Ogiński

Opowiadanie to powstawało na pasażu między światami — tym zwykłym codziennym i tym, nie mniej mi bliskim — metafizycznym, do którego pomykałem aleją gwiazd, przenoszony wehikułem pióra i dobrej muzyki.
Wizje chodźcie do mnie Blisko najbliżej. Zostańcie w mojej głowie Najdziksze sny ...” głośno i coraz głośniej dobiega mych uszu stary utwór Budki
Suflera — Noc komety — jakby przywołujący wizje do pokoju, gdzie wypoczywałem w stuletnim dębowym łożu, po trudach nocnej zmiany. Mimo komfortu pieleszy i gabarytu posłania, jak zahipnotyzowany zacząłem podążać do innego świata.
Granicą okazały się drzwi balkonowe. Czułem, że przechodzę przez gwiezdne wrota, jakby do raju. Podążałem tak lekko /może sam anioł za rękę mnie prowadził/, czyżby dlatego, że właśnie w tym miejscu muzykę dało się słyszeć najwyraźniej. Swoją drogą, czy to nie zadziwiające, że ludziom marzy się zbudować wehikuł, albo wrota do innego wymiaru, odkryć jakiś sposób, a zapominają o muzyce, która cudownie to czyni. Wspomnienia przenoszą nas wstecz, zaś cele i marzenia prowadzą ku przyszłości. Czyżby dając ten mały krok przez próg balkonowych drzwi, uczyniłem wielki krok w nieznane... faktycznie niczego wielkiego nie dokonując. Mały krok, a jakbym się znalazł wewnątrz wehikułu, który pędził niczym pociąg Inter City. Choć sąsiad wyłączył wieżę z powodu ciszy nocnej, muzyka dalej grała. Teraz w matriksie tańczyłem, przeskakując po wagonach czasu i przestrzeni, przenosząc się to tu, to tam.
W pewnym momencie poczułem, jak ląduję na małej wysepce własnego życia. Wehikuł przeniósł mnie niecały kwartał wstecz, do jednego z ciepłych dni maja 2014 roku, w okolice dworca PKP Bytom. Wysiadłem i zacząłem podążać do pobliskiej budki przydworcowego baru. Oczekując na ulubioną kawę z cytryną, którą podawała sympatyczna właścicielka, wspominałem czas, kiedy sporo podróżowałem pociągami. Rozmyślając, uświadamiałem sobie, jak ważne to było miejsce w czasach młodzieńczych wojaży, czy później w stabilnym życiu. Wypicie ze styropianowego kubeczka prawdziwej kawy z odrobiną cukru, z rana, na siedząco, w oczekiwaniu na pociąg do domu, po trudach nocnej służby, sprawiało prawdziwą radość. Zadumę chwilowo przerwał miły głos właścicielki „kawa gotowa proszę pana". Wziąłem zamówioną kawę, podziękowałem i usiadłem do stolika, by zacząć się nią delektować. Czas sunął wolno, niczym pociąg osobowy Kolei Śląskich, który właśnie ruszał z peronu pobliskiego dworca, o czym trzeszczały megafony. Ktoś chyba zamówił fasolkę po bretońsku, bo zapach uniósł się w całym barze — zasmakowałem w myślach i kontynuowałem wspominki... Fasolka serwowana w barkach dworcowych i Wagonach Wars, niby nic nadzwyczajnego, a jakże cudnie smakowała w podróży. Sporo stracił w życiu, kto nie zaznał tej przyjemności. Posiłki na dworkach, jednak częściej na dworcach lub wprost na dworze, wpisywały się w los podróżnika.
Nie będę wróżył z fusów, powiem wprost: kawa dopita, jednak moja podróż między światami trwa..."Rydlowski cud" już pędzi naprzód, przenosząc mnie dalej i dalej. Tym razem wysiadłem na bytomskim deptaku – ulicy Dworcowej, nazwanej tak zapewne od miejsca, w którego pobliżu się znajduje. Urokiem tego miejsca można się wręcz zachłysnąć, zatracić właśnie w czasie i przestrzeni. Z oddali dobiega dźwięk akordeonisty grającego z cicha na trzy czwarte – ulokował się pewnie w bramie podwórka, którejś z kamieniczek. Widok i muzyka z dwudziestolecia międzywojennego. W jej rytm poszczekuje mechaniczny szczeniaczek, nawołujący przechodniów, by wspomogli artystę i wrzucili do kraciastej czapki z daszkiem parę złotych /najlepiej z papiera/. Nieopodal przesiaduje młoda kontestacja, momentami „dusząc kota”, przy dźwiękach gitary nastrajanej iPodem i to niezbyt często – w końcu nie sztuka na nastrojonej grać. Mimo to, ów instrument, ku mojemu zdziwieniu niemal zawsze jakimś cudem wydawał z siebie sympatyczne melodie z różnych okresów. Od czasu do czasu muzykę przygłuszał przejeżdżający tramwaj lub pociąg z pobliskiego dworca PKP. Głośniejszy wtedy stawał się turkot kół tur- tur, tur-tur…
Wszystkiemu z oddali, przypatrywał się pomnik świetlika baśniowego, o którym jeden z moich znajomych żartem mówił, że ktoś dla mnie go wystawił — sugerując podobieństwa. Dla mnie jednak ten pomnik wyglądał na samego Christiana Andersena, który zastygł, rozkoszując się przepełniającym to miejsce aromatem i tym, co wokół niego się dzieje. Jakby dumał nad kolejną baśnią ukrytą jeszcze pod cudownym cylindrem. Tylko patrzeć, jak za chwilkę, spod płaszcza wyciągnie pióro i papier, by o tym napisać.
Idąc, płytką po płytce, tą cudną ulicą, w kierunku dworca PKP, daje się dostrzec piękno, ale też zaniedbanie zabytkowych kamieniczek. Widać wiele ciał – nie koniecznie niebieskich – podążających w spódniczkach, obdarowujących urokliwym uśmiechem i stukających obcasami o chodnik do rytmu bogato zróżnicowanej muzyki. Ach... to trzeba poczuć w sobie... to trzeba przeżyć.... A gdy zbliża się wieczór i znikają muzycy, nawet ci ze skrzypcami, czy katarynką, właściciele zamykają swoje sklepiki i gwar przechodniów ustaje. Wtedy, zapalają się światła latarni i daje się dostrzec tylko zakochane pary płonące miłością, zatrzymujące się na chwilę, by zatonąć w namiętnym uścisku. Cudowne to uczucie: - da Bóg, może i mnie kiedyś będzie dane je przeżyć. Nieszczęsna samotność towarzyszyła mi w podróży, nie mniej byłem dobrej myśli, że “koszmar minie i znikną duszne sny”'.
Dzieląc się opowiadaniem z wami, otworzyłem sobie wrota w drogę powrotną do stuletniego dębowego łoża, w którym wypoczywałem po trudach nocnej zmiany. W jednej chwili na dźwięk międzywymiarowego pociągu znalazłem się w moim pokoju. Niczym Robinson Crusoe, wyrzucony nagle na wyspę. Z nadzieją, że kolejnym razem odnajdę w mej podróży prawdziwą miłość, podobnie jak Robinson, wziąłem tylko pióro i na kartkach papieru, przy świetle świec, w kąciku pracowni, spisałem uczucia.
Ekspres do szczęścia znów odjechał. Zaparzyłem poranną kawę.

Tekst napisano: Bytom 2014 r.
Wersja z 2014 r. poprawiona przez autora w Bytomiu 01. 05. 2020 r.
Korekta:
Bogdan Wachowicz
Szczygłowice 07.05.2020 r 

Opublikowano: Antologia ( 2020 ) W szufladzie poetyckich słów

JESIENNA NOC W WIGWAMIE

  Rys. Michał Ogiński Kalendarz z pięknym widokiem chaty w górach na tle zachodu słońca, wiszący na ścianie pokoju służącego mi za pracownię...