Rys. Michał Ogiński
Sytuacja,
którą zapragnąłem się z wami podzielić, faktycznie miała
miejsce i przydarzyła mi się w Warszawie zimą
2005 roku. Szedł mi już dwudziesty dziewiąty rok życia, a mimo to
nie przejmując się specjalnie upływającymi latkami, żyłem na
tak zwanej fali. Zaiste szalone i piękne, choć skromne to czasy
były. Miało się zdrowie - na hasło ,,zlot hipi'' niemal na
pstryknięcie palcem zwijało się konieczne minimum do plecaka i
ruszało w nieznane.
Tak
też rozpoczyna się moje opowiadanie o przyjaźni, miłości i
samotności prowadzącej aż do bezdomności. O przyjaźni, która
może budzić się między ludźmi w różnych sytuacjach życiowych,
o miłości płynącej z głębi serca i bezdomności, która tak
mocno doskwiera, że nawet jedna noc oczekiwania na Dworcu
Centralnym, w stolicy naszego kraju, może być okrutnym i pełnym
niebezpieczeństw przeżyciem.
Wszystko
zaczęło się dość spontanicznie i zgoła nieoczekiwanie, bez
planów podróży i większych zamysłów. Jakby nigdy nic, z rana,
udałem się do Gminnego Ośrodka Kultury w Końskowoli, gdzie nie
omieszkałem odwiedzić biblioteki i oddać przeczytane książki. W
tamtym czasie, tuż
przy bibliotece
znajdowała się kafejka internetowa. Po zalogowaniu się zauważyłem
nową wiadomość od znajomego, z której wynikało, że następnego
dnia w stolicy odbędzie się hipisowski zlot. Natychmiast złapałem
kartkę, długopis i spisałem namiary - bo co to byłby za zlot,
gdyby mnie na nim nie było. Ciesząc się w duchu, rychło udałem
się do domu przekąsić małe co nieco i spakować w drogę. Po
posiłku przygotowałem podstawowy rynsztunek i wkładając ostatnie
pieniądze do portfela, wyszedłem na stopa, nucąc pod nosem - za
ostatni grosz. Po godzinnym oczekiwaniu na pojazd, w rodzinnej
miejscowości, zatrzymałem super brykę - co merc to merc. Kierowcą
był sympatyczny człowiek w średnim wieku, z którym dyskutowałem
o środowisku hipisowskim. Jechaliśmy przy dźwiękach bluesa
dobywających się z głośników samochodowego radia. W tak
doborowym towarzystwie i sympatycznej atmosferze, prowadząc kolorowe
dialogi, przemierzyłem pierwszy odcinek trasy do dworca PKP w
Radomiu. Wysiadając podziękowałem za podwózkę i pożegnałem
się. Mercedes zniknął za horyzontem, a ja poszedłem kupić bilet
na najbliższy pociąg do Warszawy.
Na
szczęście nie musiałem długo czekać, gdyż wkrótce, z
niewielkim opóźnieniem, nadjechał Inter City relacji Lublin –
Warszawa Wschodnia. Zaraz po wejściu do wagonu i wygodnym
usadowieniu się wewnątrz jednego z pustych przedziałów pociąg
ruszył, zabierając mnie dalej w stronę wymarzonego celu. Czas
spędzony w pociągu napawał optymizmem i budził nadzieję na
wspaniały ciąg dalszy podróży. Miejscówkę miałem przy oknie,
w kierunku jazdy, choć widać było już coraz mniej, bo zapadał
zmrok, przepełniony byłem entuzjazmem i nadzieją spotkania z
przyjaciółmi. Pociąg sunął naprzód potykając po torach tyk -
tyk, tyk - tyk…, to znowu stepując step - step, step - step…
przywoływał wenę do pisania mojej liryki. Postanowiłem nie
zwlekać i kuć żelazo póki gorące. Wyciągnąłem długopis,
zacząłem szukać kartki. Jedyną, jaką udało mi się znaleźć,
był nabyty bilet kolejowy. Nie zastanawiając się długo, położyłem
go na półeczkę i zacząłem na odwrotnej stronie pisać kolejowy
miłosny liryk. Byłem tak zabsorbowany, że nie zdążyłem
zauważyć, jak do przedziału weszła pani konduktor wołając:
,,bileciki do kontroli". Odruchowo odłożyłem na stolik
długopis i zapiski, sięgnąłem do portfela szukając biletu,
którego tam nie było. Sprawdzałem wszystkie kieszenie sam do
siebie mówiąc: ,,przecież go kupiłem i miałem go, jak wsiadałem
do pociągu''. Zacząłem się stresować nieco, na co pani konduktor
rzekła - a na stoliczku, to nie pański bilet leży przypadkiem?
-
Tak, tak - odpowiedziałem, podając bilet do kontroli, zauważając
jednocześnie piękną urodę kobiety. Patrzyłem na nią z
podziwem, ona zaś po dłuższym sprawdzaniu mojego biletu
zarumieniła się nieco.
Romantyk
z fantazją – wyrzekła, pouczając mnie następnie, że nie wolno
pisać na tej stronie. Oddając skasowany bilet, nieśmiało
spojrzała i wyraźnie uśmiechając się szybko opuściła
przedział....
Czas
minął też szybko, dojeżdżałem do stacji Warszawa –
Wschodnia.
W
kolejnym etapie podróży sprawy nie wyglądały już tak wesoło, a
właściwie zaczęły się mocno komplikować. Wysiadłem z pociągu
i udałem się w stronę dworcowej poczekalni, chcąc się usadowić
na jednej z ławek i przeczekać w cieple do rana. Wygrzebałem z
plecaka
coś
na ząb. Zacząłem się posilać, bo jak mawiał sam imć Onufry
Zagłoba: ,,...jak w brzuchu pusto w głowie groch z kapustą...".
Po posiłku znowu, odezwał się ten drugi, nienaturalny głód –
głód papierosa. Ledwie dym zastygł w popielniczce, gdy
dowiedziałem się od taksówkarzy, że dworzec będzie zamknięty.
To oznaczało zmianę w moich planach o koczowaniu w ciepełku do
rana.
Chciał
nie chciał, musiałem się udać na peron. Stąd najbliższym
pociągiem osobowym dotarłem do Dworca Centralnego.
Jestem,
mój drogi Boże i co dalej? - jaki jest Twój plan i dalsze zamysły
Panie ?...
-
Szeptałem pod nosem i przy ściągniętej czapce pokornie zwracałem
się do Stwórcy
Zmęczony
zacząłem się szwendać to tu, to tam, w obawie przed przyśnięciem
i wyziębieniem. Jakiś mężczyzna podszedł do mnie. Był to
bezdomny człowiek, poprosił mnie o pomoc finansową.
-
Masz bracie złotówkę, wiem że to niewiele – dałem mu resztkę
pieniędzy, dorzucając: - biedny hipis jestem. Chwilę później
rozstaliśmy się. Zacząłem znowu spacerować po dworcu, robiło
się coraz chłodniej. Coraz większa dopadała mnie senność. Oczy
kleiły się do powiek, a po głowie chodziła myśl o mocnej czarnej
kawie. Miałem jej, jak na lekarstwo, musiałem oszczędzać, jak
wodę na pustyni. Powiedziałem sobie: - dasz radę stary i
poszukałem mniej zimnego miejsca, bez zakazu palenia. Nabiłem fajkę
tytoniem przypaliłem i zacząłem pykać kółko po kółeczku
mówiąc do siebie: - dobra fajka nie jest zła w podróży, bo czas
człowiekowi się tak nie dłuży. Istotnie czas płynął jakby
szybciej, a fajka też bądź co bądź trochę grzała w ręce, więc
zamyśliłem się, jednak nie na długo, zadumę przerwało pytanie
kolejnego bezdomnego człowieka proszącego o wsparcie.
Odpowiedziałem szczerze, choć przecząco, ukazując pusty portfel:
-
wybacz bracie, kasy u mnie zero, ale mogę podratować cię
papierosami, jeśli palisz. Zainteresowany propozycją mężczyzna
przystanął ze mną, przypaliłem mu jednego, a następnie sobie
fajkę nabitą po raz kolejny. Ogień ,,fajki pokoju'' zbratał nas w
niedoli, więc ucięliśmy sobie pogawędkę. Dołączył do nas ten
pierwszy proszący o wsparcie. Mimo surowości zimy zaczęliśmy ze
sobą ciepło rozmawiać. Wieczerzę spożyliśmy na jednym z
peronów, bo tam jak twierdzili: - nie ma kamer, wiec, spokojnie
można usiąść, spożyć posiłek, a i policja nie gania. Wspominam
ten syk otwieranego termosu z ostatkami kawy pitej po łyku z jednego
kubeczka, przy dworcowej ławce służącej za stół, odświętnie
okrytej zamiast obrusem, hipisowską flagą mojego autorstwa…łzy
wzruszenia cisnęły się do oczu. Nie było na naszym stole dań
dwunastu: karpia smażonego, czy w galarecie, barszczu z uszkami i
kapusty z grzybami ... lecz nóż podróżny, puszka ze szprotkami i
kilowy chleb podłużny z Abramowa. Nie byliśmy biedni, razem, jako
mała wspólnota, spędzaliśmy czas nadejścia Zbawiciela – czego
więcej chcieć?! Opowiadałem o moim pielgrzymowaniu i historii
flag, tłumaczyłem, że robię je po to, by jednać ludzi różnych
dróg i kultur, którzy faktycznie te flagi tworzą ze mną, wpisując
się na nie. Uczynili to również owi wieczernicy. Jeden z nich
zaczął nucić pod nosem kolędę Cicha noc, święta noc...
atmosfera zaczęła robić się coraz bardziej świąteczna.
Pomyślałem sobie, że skoro dane jest mi łamać się na peronie
chlebem z bezdomnymi, warto też dać im jakieś prezenty. Zerknąłem
w mój zielony plecak i niczym święty Mikołaj, z uśmiechem od
ucha do ucha, rozdzieliłem między nich resztę prowiantu i jakieś
gadżety, które mogły im się przydać. Po kolacji bezdomni
zaproponowali mi nocleg na ciepłej klatce schodowej. Byłem tak
wyczerpany i śpiący, że samo słowo nocleg wydawało się być
kojące. Zgodziłem się - w końcu, co miałem do stracenia?
Poszedłem wraz z nimi do, jak się okazało starej, przedwojennej
kamienicy, o czym szeptały skrzypiące drzwi i drewniane schody. Tam
wygodnie się ułożyłem, piętro niżej od moich towarzyszy
/skłonił mnie chyba do tego sam anioł stróż/. Przed snem
poczęstowano mnie wino-podobnym trunkiem. Ten trunek przywędrował
z nami, a ja, jako gość doświadczałem przywileju pierwszeństwa
degustacji. Żeby nie obrazić towarzyszy niedoli, biorąc
symbolicznego łyka, podałem flaszę dalej, a następnie ułożyłem
się na wybranym skrawku drewnianej podłogi. Minęła chwila i
śniłem o pięknym domku z rozgrzanym kominkiem ...
Sen
przerwał nad rankiem krzyk. To był czas prawdziwej próby. Jakiś
mężczyzna, któremu najwyraźniej mocno nie spodobali się
nieproszeni goście w kamienicy, rzucił się w naszą stronę z
kijem bejsbolowym. Zobaczyłem tylko, jak zamachnął się pałą i o
mały włos, a jeden z bezdomnych dostałby po głowie. Zerwaliśmy
się nagle wszyscy do ucieczki. Wyskakując z klatki, każdy w inną
stronę, biegliśmy co sił w nogach, uciekając przed groźnym
napastnikiem. Jak się później okazało wszyscy biegliśmy w stronę
znajomego dworca, tylko różnymi drogami. Chcieliśmy jak
najszybciej wmieszać się w tłum ludzi, żeby uwolnić się od
niepoczytalnego agresora.
Znowu
na Dworcu Centralnym. Teraz siedziałem z mocno bijącym sercem i
podwyższonym ciśnieniem, w tym samym miejscu co wczoraj. Tak jak
wczoraj spotkaliśmy się ponownie. Bezdomni wysępili parę złotych
od przechodniów na kawę z automatu i pączek z różą. Nie
zapomnieli o mnie. Po wspólnym, dworcowym śniadanku, odprowadzili
mnie na przystanek miejskiej komunikacji, skąd mogłem już dotrzeć
na upragniony zlot hipisów.
W
opisanej sytuacji, pomogli mi ci, którzy faktycznie sami pomocy
potrzebowali. Niebezpieczeństwo, które się tak nagle pojawiło z
całą jaskrawością kontrastów, wyrwało mnie z błogiej ciszy i
dało wiele do myślenia. W drodze jest się często skazanym tylko
na siebie. Bezdomni, których spotkałem, okazali się bliscy, a ja
bratając się z nimi doświadczyłem podobnie jak oni wrogości
odrzucenia. Bogaci i silni nie często okazują przyjaźń obcym,
chyba że olśni ich i przemieni cud Bożego Narodzenia. W tą
grudniową noc, podróżując tak nieroztropnie, zaznałem przyjaźni,
miłości i cząstki bezdomności. Zadając sobie pytanie: - czy
zdobyłbym się na to, żeby przyjąć człowieka z ulicy na nocleg
– mierzę się z siłą prawdziwej wiary.
Tekst
napisano: Końskowola 2009 r.
Wersja z 2009 r poprawiona przez autora
Bytom 30.04.2020 r.
Wersja z 2009 r poprawiona przez autora
Bytom 30.04.2020 r.
Korekta :
Bogdan Wachowicz
Szczygłowice 05.05. 2020 r.
Bogdan Wachowicz
Szczygłowice 05.05. 2020 r.
Opublikowano: Antologia Poezja w słowach i obrazach ( 2020 )
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz