Kalendarz z pięknym widokiem chaty w górach na tle zachodu słońca, wiszący na ścianie pokoju służącego mi za pracownię, wskazywał październik 2006 roku. Mieszkałem wtedy w rodzinnym domu w Końskowoli i pisałem do czasopisma hipisowskiego „Różne Drogi”. Właśnie przygotowywałem kolejny tekst, gdy charakterystyczne drynd przerwało moje myśli. Chwyciłem za słuchawkę i usłyszałem głos Statlera, będącego w tym czasie jednym z redaktorów gazetki. Kolega oświadczył mi, że wybiera się w okolicę Warszawy do naszego wspólnego znajomego – Buntownika. Po usilnych namowach zachęcany do spotkania i wspólnej braterskiej przygody zgodziłem się pojechać. Szybko spakowałem plecak i porzucając miły, ciepły kąt pracowni ruszyłem na stopa. Autostop tym razem, jak na życzenie, okazał się sprawniejszym środkiem transportu nawet od zamawianej taksówki. Buntownik, bo tak na niego mówiono, zamieszkiwał wraz z liczną rodziną w niewielkim domku, położonym na skraju lasu. Przywitałem się z nim tradycyjnym hipisowskim hej, hej, mając wrażenie, jakby minęła zaledwie chwila od momentu, kiedy wyszedłem z domu.
Wiekowo mógłby być moim ojcem, sporo przeszedł w życiu, o czym zdawały się poświadczać również jego siwe, nieco przerzedzone i długie włosy. Jeszcze w PRL – u dając wyraz buntu przeciw złemu, ruszył w pojedynkę z domu na Jasną Górę z krzyżem na plecach, przyodziany w białą tunikę i cierniową koronę. Osobiście wykonał koronę z ciernistego krzewu, uszył też samodzielnie tunikę z białego płótna, po czym wyciosał z drzewa dwie belki, z których wykonał krzyż. Na końcu długiej belki doczepił dwa malutkie kółka z dziecięcego rowerka. Trzeba przyznać, że Stwórca memu znajomemu nie poskąpił silnej wiary i odwagi; mimo tych malutkich kółeczek dźwigał duży ciężar, paradoksalnie też ów bunt uczył go pokory. Przypomina mi się, jak ksiądz na katechezie tłumaczył, że każdy z nas dźwiga swój krzyż i że możemy unieść tylko taki, jaki jest nam dany przez Pana Boga. Nie wiem, co powiedzieć w przypadku Buntownika – myślę, że prawdę jego serca zna Bóg, zaś nad tym, co zewnętrzne, na pewno trudno było przejść obojętnie. To w następstwie tych wydarzeń, w środowisku chrześcijańskich hipisów, mój znajomy otrzymał przydomek Buntownika. Lata później zainteresowały się nim media i nakręcono na ten temat biograficzny film, w którym w tatę z czasów młodości wcielił się jego najstarszy syn.
Już chwilę po serdecznym przywitaniu, udaliśmy się do wigwamu stojącego na posesji mojego legendarnego gospodarza, gdzie rozpaliliśmy ognisko i spożyliśmy suty posiłek. Ponieważ nawiązała się bardzo interesująca rozmowa, czas oczekiwania na Statlera wcale się nie dłużył. Na ścianach we wnętrzu wigwamu znajdowało się całe mnóstwo podpisów różnych osób, niczym na moich hipisowskich flagach, z którymi w czasie pielgrzymek podążałem na Jasną Górę.
- Co to za podpisy? – zapytałem z zaciekawieniem
- To wpisy wszystkich osób, które tutaj przebywały – Buntownik zaproponował, abym się dopisał.
Nie trzeba było mnie specjalnie namawiać, pochwyciłem ostygły kawałek węgla drzewnego i zacząłem nim skrobać na jednej ze ścian swój podpis, dopisując się do wielkiej listy gości. W wigwamie zaczął rozbrzmiewać cicho nucony przez gospodarza stary hipisowski utwór: Jak pył gwiezdny, jak sen złoty.1
e a
Szedłem drogą, gdy spotkałem Boże dziecię, które szło
a D e
Zapytałem: "Gdzie ty idziesz?", powiedziało:
e a
"Idę prosto na tę farmę, tam, gdzie grają rock i folk
a D e
Czas powrócić znów do raju, wolnym być"
a e
Jak pył gwiezdny, jak sen złoty
a G e9sus4
My musimy wrócić tam, gdzie ogrody
"Czy ja mogę pójść tam z tobą" - zapytałem wtedy go
Czuję w głowie taką pustkę, w oczach szkło
Może lato to ostatnie wszystkim nam pisane jest
Może dowiem się, kim jestem, gdzie me miejsce
Jak pył gwiezdny, jak sen złoty
My musimy wrócić tam, gdzie ogrody
Gdy dotarliśmy do Woodstock, pół miliona było już
Śpiewających i grających pośród pól
Nocą śniłem, że źli ludzie dosiadali luf i dział
Szybowali jak motyle ponad ziemią
Jak pył gwiezdny, jak sen złoty
My musimy wrócić tam, gdzie ogrody
Daj ran daj ran daj ran . . .
Jak pył gwiezdny, jak sen złoty
My musimy wrócić tam, gdzie ogrody
Znowu odezwała się tęsknota za rajem, jakiś zalążek euforii, a wszystko dokołazaczęło bardziej przypominać hipisowskie lato niż jesienny październik. Zamieniliśmyjeszcze kilka sentymentalnych zdań na tematy chrześcijańskich hipisów, po czympozostałem pośród zbliżającego się wieczoru sam na sam w wigwamie. Wena jawiłasię w powietrzu, zatem rychło z kolorowej torby wyciągnąłem kajet, pióro i zacząłemszkic opowiadania. Do wigwamu trafiało rozproszone ciepło, tryskające niczym zkominka ogromnego gościnnego pokoju. Na zewnątrz szeleściły i szumiały brzózkikojącą melodią relaksacyjną, zrzucając kolorowe jesienne liście, odrywane przezkolejne poszumy wiatru szumy, szu… Wkoło tworzyła się jedyna swego rodzaju kolorowa jesienna muzyka, a z blasków pogodnego nieba i układających się liściulotna mozaika. Kolejne porywy wiatru, to znowu wiry zakręcały liśćmi w powietrzu.W wyobraźni cała natura rozkręcała się niczym w radosnym tańcu. Momentamizdawało się, że stanowi scenerię do walca Dmitrija Shostakovicha.2 Na sercu robiłosię coraz cieplej, romantyzmu dodawał blask ognia z rozpalonych drewien i zmieniającysię powoli kolor nieba. Słońce chowając się za horyzontem, zachwycało nienazwanymibarwami i odcieniami. Patrząc z perspektywy wnętrza, dostrzegałem wielkiwielowymiarowy pejzaż, zapisujący się w mojej pamięci. Kurkumowo-czerwone niebozmieniało koloryt niczym w dziecinnej zabawce artystycznej, zwanej kalejdoskopem. Otaczające wigwam kolorowe witraże nie wymagały potrząśnięcia, w każdym razie niedziecięcej, czy nawet męskiej ręki. Wszystko stawało się piękne, lecz coraz mniejwidoczne, zatracające się w nadchodzącej nocy. Coraz trudniej było mi pisać. Pragnienie utrwalenia tego widoku było silniejsze od ciemności i gryzącego dymu z wypalonego drzewa. Czułem ten taniec natury, zaplanowany gdzieś i kiedyś przez Wszechmogącego. Jakbym siedział bliżej Stwórcy i widział malowany wielki obraz stworzenia: nieba i ziemi. Chociaż w rzeczywistości widziałem już tylko ciemność i wystające z niej tataraki nad stawem, czułem Ducha Bożego dodającego światłości.Światło oddzielało mnie od ciemnej części na zewnątrz. Odbicie ogniska przecinałoobraz, tworząc granice między sklepieniami. Przez chwilę miałem wrażenie, żeodleciałem zupełnie w nieznane, serce chyba biło szybciej, a skojarzenia myśli snułysię do Boskiego Stworzenia Świata.
Jak pył gwiezdny, jak sen złotyMy musimy wrócić tam, gdzie ogrody…Pisząc dalej, dziękowałem za odrobinę talentu i ten zachwyt, który dał mi Pan.Nieoczekiwanie do wnętrza wigwamu wszedł Buntownik wraz z przybyłym właśnieStatlerem. Odłożyłem zeszyt i przywitałem się z kolegą. Powróciliśmy do rozmowy,jednak tym razem nie była to już rozmowa spokojna, mimo że szło przecież o nasząwspólną pasję pisania. Atmosfera w wigwamie stawała się coraz bardziej gorąca inapięta. Na zewnątrz było już zimno, a w naszych sercach zaczęły kołatać corazbardziej nerwowe impulsy. Pomyślałem, że sam ich przebieg na kardiomonitorachmógłby straszyć swoim kształtem. Chwilami czułem się, jak przed skokiem nabungee, by później odczuć ulgę i wytchnienie. Istna burza mózgów: różne wersje,opcje, propozycje, pomysły i ścieranie się na argumenty, rozważania kto ma racjei w jakim aspekcie. Aż dziw, że w końcu doszliśmy do porozumienia i jeszcze chciałonam się żartować. Tymczasem noc zapadła głęboka, a z nią nastała pora spoczynku.Statler miał pójść spać do domu gospodarza, ja zaś chciałem pozostać w wigwamie.
- Bracie rozumiem, że chcesz mnie ugościć, jednak pozwól przenocować w tym
klimatycznym miejscu i obcować z naturą – zwróciłem się z tą prośbą do Buntownika.
Na początku nie chciał na to przystać, lecz po dłuższej namowie ustąpił.
- Dzięki temu być może będę bardziej twórczy – pomyślałem w duchu.
I tak oto pozostałem ponownie sam na sam z moimi myślami, ale nie czułem
samotności, roztropnie zacząłem przygotowywać się do dalszej części tego
wspaniałego spektaklu na łonie natury. Zebrałem spory zapas drewna, wejście
zasłoniłem dużym kocem dla utrzymania ciepła wewnątrz wigwamu, a następnie
zająłem się dokładaniem drwa do ognia. Wiedziałem, że muszę się do dalszej
części nocy dobrze przygotować, by potem móc położyć się wygodnie i leżąc
opatulony śpiworem, patrzeć przez dymny otwór na piękne gwieździste niebo;
pragnąłem, aby moje myśli ponownie zaczęły krążyć gdzieś tam hen… daleko.
- Pan Bóg Jest Największym na świecie artystą, gdyż jako jedyny nikogo
nie naśladował, na nikim się nie wzorował, tworząc ptaki i dając im piękny głos,
nie robił też kowerów – przepełniony tą myślą patrzyłem w zachwycie na niebo
i świecące nań gwiazdozbiory.
- To nieskazitelnie piękne niebo usypiające mnie teraz, prowadzi cały czas
zbłąkanych wędrowców i ich dusze do celu – kolejna myśl zaświtała w mej głowie.
Powoli zacząłem przenosić się do świata marzeń – oczy, jakby przez mgłę
dostrzegały nie tylko to, co mnie otacza, ale patrzyły jakby dalej, naprawdę gdzieś
daleko…gdzie spokojny, miły dom i kochająca rodzina – marzenie szukającego
wiecznej miłości. Łza w oku dawała wyraz tęsknocie za mieniącym się pyłem, jak
sen złoty ogrodem.
W tym najpierwszym, najpiękniejszym ogrodzie – w Edenie – zesłał Pan Bóg głęboki sen na człowieka, tak że zasnął. Potem wyjął jedno z jego żeber i wypełnił ciałem to miejsce. A z żebra, które wyjął z człowieka, ukształtował Pan Bóg kobietę i przyprowadził ją do człowieka. Wtedy rzekł człowiek:
Ta dopiero jest kością z kości moich i ciałem z ciała mojego. Będzie się nazywała mężatką, gdyż z męża została wzięta.3
- Pan Bóg stworzył mężczyznę i kobietę, a skoro tak – pomyślałem – ma również plan co do mnie.
Nie wiem, czy już śniłem, ale myśli jakby kołatały we mnie między jawą a snem, skakały i zrywały się w posesji moich pragnień. Przechodząc w senny świat, stawałem się zwykle szczęśliwy, choć już, nie tą szczęśliwością, którą bywamy obdarowywani w ciągu dnia.
Poranny promień słońca dotknął moich oczu, co ciekawe nie było zimno, mimo iż ogień w ognisku dogorywał. Byłem, jak nowo narodzony, nie czułem niczego złego, natura, zerkając do wnętrza wigwamu, napełniała mnie radością i siłą. Zdawało mi się, że mógłbym góry przenosić. Był to kolejny w moim życiu niedzielny poranek, ale jakże mocno przepełniony świąteczną radością. Spakowałem śpiwór i zeszyt, wyciągnąłem z plecaka ręcznik, czyste odzienie i ruszyłem w stronę domu Buntownika. Przed jego chatą, rozebrany do pasa, wymyłem się przy studni zimną wodą, niczym Sienkiewiczowski Kmicic.
- Orzeźwiająca kąpiel hartuje ciało, a w zdrowym ciele zdrowy duch – przypomniało mi się znane powiedzenie. Zaproszony przez gospodarza do wnętrza domu, usiadłem wraz z nim przy stole, chwilę potem dołączył do nas Statler. Małżonka Buntownika podała iście królewskie śniadanie.
- Dobra żona to skarb na całe życie, Buntownik chyba ze świecą Jej szukał – pomyślałem.
Zmówiliśmy modlitwę na chwałę Bożą i rozkoszowaliśmy się pysznym posiłkiem. Każdy moment tego poranka był taki wyjątkowy i piękny. Chciało, się rzec:
- Chwilo trwaj! Bym mógł być dalej szczęśliwy.
- Ucz mnie Panie Boże radości z przeżywania chwil, bo one, choć takie ulotne, dają tyle szczęścia i niosą z sobą ogień zachwytu.
Nadszedł czas wyjazdu. Dziękując za gościnę, ruszyliśmy ze Statlerem w drogę powrotną. I tak kończy się historia, o jednym krótkim pobycie, w wigwamie na skraju lasu, spisana w moim zeszycie. Korekty dokonał Bogdan, ku chwale Boga to zrobił, by wszystko było, jak Bóg dał i nawet w rym przyozdobił.
Końskowola 2009, Chorzów 25.01. 2021
Korekta wstępna: Bogdan Wachowicz, Szczygłowice, marzec 2021
2 Dmitri Shostakovich – Walc No. 2
3 Biblia, Genesis, Ogród w Edenie
Opublikowano: W Peron Literacki Antologia dla Joanny ( 2021 ) - Obecnie w wydawnictwie w trakcie powstawania....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz