wtorek, 15 grudnia 2020

URODZINOWY PREZENT

 




Rys. Michał Ogiński

Luty Rok Pański 2007. Mieszkałem wtedy u dobrej znajomej w Pile, u której wynajmowałem jeden z pokoi, podobnie jak mój kolega Statler. Podobnie też jak on, uczęszczałem wtedy na wykłady do Poznańskiej Szkoły Liderów Ekonomii Społecznej i pracowałem nad niszowym pismem hipisowskim. Sporo podróżowałem. Częste podróże nie dawały mi stabilności, dopiero ten niewielki wynajęty pokoik zaczął pełnić funkcję czegoś w rodzaju bazy w drodze, nie licząc domu rodzinnego rzecz jasna.

Zbliżały się moje trzydzieste urodziny. W zaciszu schronienia, korzystając z komputera, zapisywałem treść nowej fraszki, gdy nagle usłyszałem odgłos pukania do drzwi. Nie odchodząc od stolika, zerknąłem w ich stronę, po chwili dostrzegłem wchodzącego Statlera.

- Wejdź, proszę, ale szybko zamykaj, bo motylki lecą.

Zaproponowałem, aby usiadł i odrywając się od ulubionego zajęcia, zacząłem parzyć herbatę.

- Wybierasz się na zlot do Łodzi? – kolega rozpoczął dyskusję przy gorącym napoju.

- Jak Bóg pozwoli, to pojadę, a ty? – mój rozmówca uśmiechnął się i skinął twierdząco głową, po czym odstawił filiżankę na stół i odrzekł:

- Skoro tak, jutro rano pobudka, pakujemy się i po śniadaniu ruszamy w drogę.

Jeszcze jakiś czas rozmawialiśmy, poruszając różne tematy związane zarówno z pisaniem, nauką oraz planami na przyszłość, po czym Statler stwierdził, że jest zmęczony i idzie spać. Ledwo opuścił próg mojego pokoju, zacząłem pakować ekwipunek niezbędny w podróży, a gdy już wszystko, co konieczne znajdowało się w plecaku, zgasiłem światło i udałem się na spoczynek.

Następnego dnia z rana ze snu wybudził mnie odgłos natrętnie dzwoniącego budzika. Skutecznie obudzony, w trybie natychmiastowym ogarnąłem się, zjadłem śniadanie, a niewiele potem w towarzystwie kompana ruszyliśmy z buta na trasę wylotową, skąd dalej mieliśmy zatrzymywać auto na stopa. Na dzień podróży trafiła się piękna pogoda, uśmiechnięte słoneczko, świeże, rześkie powietrze, wiatr we włosach, ech…tak się tym zachwyciłem, że droga nie dłużyła się wcale. Miałem świetny humor, zatrzymując pojazdy, podśpiewywałem piosenki z repertuaru Ryśka Riedla. Długo nikt nie chciał się zatrzymać, ja jednak przepojony optymizmem mówiłem do kolegi:

- Nie martw się dniem lub nocą dojedziemy z Boską pomocą, po czym znowu:

- Zobacz, jaki piękny dzień – żyć nie umierać, czyż życie nie jest piękne? – pełna wolność.

Mój optymizm i cierpliwość skracały czas oczekiwania. W pewnym momencie zatrzymał się samochód, okazało się, że będziemy mieli transport do samej Łodzi. Podobnie bezproblemowo dotarliśmy na miejsce zlotu, znajdujące się w placówce szkolnej w jednej z łódzkich dzielnic.

Spotkaliśmy tam wielu znajomych, byłem szczęśliwy, że możemy się znowu zobaczyć. Z ekipą wyposażoną w bębny wyszalałem się na maksa. Prawie nie spałem przez trzy doby — w końcu nie codziennie ma się trzydziechę. Z każdym chciałem się przywitać, zamienić parę słów, niektórych nie widziałem tak długo, więc jak tu spać? Tyle energii i emocji, jaka otwartość na drugiego człowieka. Trzeba przyznać, że w gronie bardzo różnorodnych ludzi, w różnym wieku i podejściu do życia, był punkt zbieżny: idea miłości łącząca wszystkich. Mimo iż był to zimowy zlot, empatia kwitła, jak kwiaty na wiosnę. W czasie zlotu odbywały się również msze święte, wierni nie wydawali się być biernymi słuchaczami, udzielali się nie mniej aktywnie od kapłana. Uwielbialiśmy Pana Boga poprzez poezję, muzykę, a nawet taniec…emocje nie do opisania. Połączenie kontrkultury hipisowskiej z Kościołem Katolickim to ewenement na skalę międzynarodową. Spotkanie dodawało sił, było naszą zbroją i tarczą, doładowywało akumulatory tak, by lepiej stawić czoła problemom szarej rzeczywistości. Ledwie kogoś poznałem, a już za chwilę odnosiłem wrażenie, jak bym tę osobę znał całe życie. Po spowiedzi, nieklepanej formułą, czułem się dużo lżejszy. Same rozmowy, wymiana poglądów, spojrzeń na różne sprawy były bardzo kreatywne. Salezjanin ks. Andrzej Szpak, mój przyjaciel i stały spowiednik, umiał dotrzeć do każdego z nas. Każdego bez wyjątku znał po imieniu, pseudonimie, znał nasze troski, ale wiedział też, jak poprowadzić, byśmy problemy mogli rozwiązać. Podziwiałem go pod każdym względem.

Zlot dobiegał końca, a ja myślami, coraz bardziej zbliżałem się, do mojego ciepłego kąta z wygodnym materacem okrytym baranicą.

- Flagowy, jesteś gotowy do odjazdu? Pospiesz się, bo zaraz ruszamy – głos Statlera utwierdził mnie w konieczności powrotu.

Wziąłem plecak i podążając za nim, próbowałem jeszcze z każdym zamienić, chociaż parę słów na pożegnanie. W głowie pojawiały się mniej więcej takie słowa: „niech się dzieje wola nieba, z nią się zgadzać zawsze trzeba” oraz „w życiu, jak to w życiu bywa: raz na wozie, raz pod wozem”. I tym razem też tak było. Wsiedliśmy do miejskiej komunikacji, by dotrzeć na trasę wylotową, naturalnie brak snu dawał się mocno we znaki. Po kwadransie usnąłem na plecaku. Na moje szczęście Statler, choć również się dobrze bawił, miał jedną nockę przespaną, więc panował nad sytuacją i obudził mnie w odpowiedniej chwili.

Czekaliśmy na transport do Piły. Po jakiejś godzinie zatrzymał się samochód. Od razu ulokowałem się na tylnym siedzeniu, by znowu pospać. Statler, siedział z przodu, prowadził konwersację z kierowcą, dając mi wypocząć. W aucie było wygodnie i ciepło, pomału zbierałem siły, niestety czekała nas przesiadka. Kierowca ujawniał swoje talenty muzyczne. Atmosfera była na tyle przyjazna, że postanowił nadrobić kilka kilometrów i podrzucić nas na dworzec PKP. Mój kolega nie był tym zbytnio zachwycony — kontynuowanie podróży pociągiem nie mogło się odbywać za darmo. Żeby go przekonać, postanowiłem zasponsorować jej dalszy ciąg. W tak postawionej sytuacji ostatecznie zapadła decyzja o dalszej podróży pociągiem. Sympatyczny kierowca podrzucił nas na dworzec PKP, którego nazwy niestety już nie pamiętam, po czym pojechał w siną dal, znikając za horyzontem. Wchodząc na halę dworca, zacząłem rozglądać się za miejscem, gdzie mógłbym zaczerpnąć konkretnej i wiarygodnej informacji – teraz ja bardziej poczułem się w roli przewodnika. Okienko z napisem informacja okazało się nieczynne, zaś z wywieszonej tablicy odjazdów i przyjazdów jednoznacznie wynikało, że nie ma żadnego połączenia do Piły. Musiałem się upewnić, postanowiłem to skonfrontować z informacją uzyskaną od kasjerki. W kolejce do kasy dowiedziałem się, że stacja od dłuższego czasu nie zatrudnia kogoś, kto by udzielał informacji w okienku. Stwierdzono ponoć, że te obowiązki może przejąć kasjer i zlikwidowano etat, gdyż rzekomo PKP nie ma pieniędzy. Połączenie do Piły z przesiadką na stacji Wyrzysk – Osiek potwierdziła kasjerka. Sześć godzin czekania, ale zapewnienie o ogrzewanej poczekalni znowu uśpiło moją czujność. Dodatkowo rysowała się szansa skorzystania z komunikacji PKS znajdującej się tuż obok dworca kolejowego Wyrzysk – Osiek. Nabyłem bilety. Idąc za radą kasjerki, Stacja Wyrzysk – Osiek zdawała mi się wówczas kolejnym upragnionym i miłym etapem naszej eskapady. Zadowoleni ruszyliśmy do barku dworcowego na małe co nieco i kubek gorącej kawy.

Punktualnie na kwadrans przed planowym przyjazdem pociągu zabraliśmy plecaki, podziękowaliśmy za obsługę i opuszczając barek, udaliśmy się na peron. Na pociąg nie trzeba było długo czekać, miał niewielkie opóźnienie. Po latach podróży wiedziałem, że nie można według pociągu ustawiać zegarka. Cieszyłem się, że przyjechał i się zatrzymał. Mogliśmy wsiąść, znowu poczułem optymizm hi…, a skoro tak, rychło się usadowiliśmy w ciepłym wnętrzu. W czarnych scenariuszach wyobrażałem sobie, co by było, gdyby odjechał bez nas. Ledwo się rozgościliśmy, maszyna ruszyła. Powoli nabierała tempa, ciągnąc za sobą wagony wybijające kołami bluesa: stuki-stuk, stuki-stuk, stuki-stuk… jakby chcąc powiedzieć, że to nie koniec naszych przygód. Może intuicja, a może anioł stróż, chciał mnie ostrzec, bo temat kontynuacji podróży nie dawał mi spokoju. Dalej wypytywałem pracowników PKP, a był to teraz konduktor i kierownik pociągu, o stację Wyrzysk – Osiek i nasze sześciogodzinne w niej oczekiwanie na dalsze połączenie. Zapewnienia o ciepłej dworcowej poczekalni uspokajały mnie najbardziej.

- Przepraszam, czy stacja Wyrzysk – Osiek posiada otwartą i ogrzewaną poczekalnię? – z uporem upewniałem się w rozmowie z kolejnym pracownikiem PKP.

Koła pociągu wystukiwały jednak wciąż rytm nie-wierz-imnie-wierz-im… Chwyciłem za telefon, wyjąłem z plecaka adresownik, po czym przeglądając go, postanowiłem dzwonić do znajomych, u których można by przenocować na trasie i następnego dnia spokojnie dotrzeć na miejsce. Rychło okazało się, iż ten wariant podróży jest niemożliwy. Znajomi, na których liczyłem też byli w rozjazdach. Zagłuszając wątpliwości, opierając się o ściankę przy oknie i oparcie siedzenia, zdrzemnąłem się odrobinkę, podobnie jak mój towarzysz podróży. Drzemiąc, trzeba być czujnym, raz: by nie zasnąć za mocno i nie przegapić wysiadki, dwa: by nie dać się okraść. Udało się nieco odpocząć, w odpowiednim momencie wzięliśmy nasze plecaki i wyszliśmy na peron, kierując się w stronę przyobiecanej poczekalni. Noc była śnieżna i mroźna, więc szybkim krokiem podążaliśmy w stronę upragnionego schronienia. Zbliżała się północ i było jakby coraz zimniej. Wielka kłódka z łańcuchem na drzwiach poczekalni, przyprawiła mnie o jeszcze zimniejsze dreszcze. Notka pod kłódką informowała o godzinach otwarcia dworcowego przybytku. Wynikało z niej jednoznacznie, że nocy w środku nie spędzimy. Zdenerwowanie, w jakie wpadłem, tylko na chwilę mnie rozgrzało. W odruchu palacza wyciągnąłem papierosa i niemal zamarzniętą zapalniczką próbowałem go zapalić.

- Stary, słuchaj, a może tu jest jakaś knajpa, gdzie można by przeczekać, a nawet zamówić kawę czy herbatę. Tak à propos kasjerka przecież wspominała o dworcu PKS… rozejrzyjmy się…

- Chodźmy zatem – odpowiedział Statler – zobaczymy też, gdzie ten dworzec i sprawdzimy rozkład jazdy. Skoro tu zamknięte może chociaż tam będzie jakaś poczekalnia.

Dworzec PKS odnaleźliśmy łatwo, nie trzeba było go specjalnie szukać, jednak poczekalnia okazała się utopią. Po sprawdzeniu rozkładu jazdy autobusów kolega oświadczył:

- Mam dwie nowiny dobrą i złą, zacznę od dobrej: istotnie jest autobus do Piły, jednak ta zła: trzeba na niego poczekać do rana.

Wróciliśmy do poszukiwania jakiegoś czynnego lokalu, który w tej sytuacji wydawał się najlepszym rozwiązaniem, tym bardziej że mijający nas dwaj młodzi tubylcy, w stanie z lekka wskazującym na spożycie, powiedzieli gdzie mamy się udać. Nie zwlekając, podążyliśmy tam szybkim tempem, jednak po dotarciu na miejsce nadzieja na przeczekanie prysła. Ochrona oznajmiła:

- Klienci pomału opuszczają lokal, za chwilę zamykamy.

Sytuacja, w której się znaleźliśmy, stała się wyjątkowo trudna, w końcu obaj byliśmy zmęczeni i niewyspani, na dworze coraz chłodniej, najbliższy pociąg za sześć godzin, podobnie z autobusem. Byłem wściekły na PKP, z powodu dezinformacji wylądowaliśmy mroźną nocą, w nieznanej mi miejscowości, bez możliwości przeczekania nocy w poczekalni dworcowej. Statler, widząc moją wściekłość, stwierdził:

- Musimy chodzić, by się nie wyziębić, może uda się złapać stopa, chociaż do głównej trasy – gdzie, jak twierdził, jest stacja benzynowa.

Wiedzieliśmy, że do najbliższej stacji benzynowej dzieli nas dystans około dziesięciu kilometrów. Przez chwilę rozważaliśmy przemierzyć odcinek do stacji benzynowej z buta, co w tamtym czasie dla żadnego z nas nie było jakimś problemem. Jednak obaj bardzo zmęczeni zdawaliśmy sobie sprawę, że tym razem, byłoby to szaleństwem. Tak czy inaczej, chociaż nie ruszyliśmy w stronę stacji, udaliśmy się w kierunku trasy, próbując się rozgrzać i usiłując zatrzymać jakiś pojazd. Może godzinę później, w ciemności pojawiły się światełka radiowozu. Znowu obudziła się w nas nadzieja na dotarcie do upragnionej stacji benzynowej. Zaczęliśmy machać rękami, radiowóz zatrzymał się, a z szoferki wyjrzał jeden z policjantów.

- Co się stało? — zapytał. Przedstawiłem się i naszą sytuację, grzecznie pytając, czy mogli, by nas podrzucić do stacji benzynowej w Wyrzysku.

- Nie zawieziemy, bo to nie należy do naszych obowiązków.

Policjanci odjechali, a my dalej chodziliśmy po pustej drodze, żeby się chociaż trochę rozgrzać. Wkurzyłem się bez reszty, mijały kolejne godziny.

- A może poszukamy plebanii? - Ksiądz chyba nie odmówi schronienia dwóm wędrowcom!?

- Chyba żartujesz! Wiesz, która jest godzina? - uśmiechnąłem się, mówiąc dalej:

- Jak trwoga to do Boga, co…?

Jak się okazało, mój kompan wcale nie żartował, wskazał mi palcem wieżę pobliskiego kościoła, przy którym była plebania i ruszył w tamtą stronę.

- Jak chcesz, to zostań, ale ja tam idę.

Ruszyłem za nim i tak dotarliśmy pod drzwi plebanii.

Statler bez dłuższego namysłu zadzwonił. Była to już chyba druga godzina po północy. Oczami wyobraźni zobaczyliśmy kapłana, wpuszczającego dwóch zbłąkanych wędrowców do środka. Potwierdziło się jednak coś, czego obawiałem się od początku, bowiem drzwi plebanii nie otworzyły się. Zrezygnowany, przejęty sytuacją powiedziałem do kolegi:

- Padam ze zmęczenia, nie mam już siły, rób, co chcesz, ale siadam na tę gumową wycieraczkę u księdza plebana i nie ruszam się stąd.

- Nie wygłupiaj się, zamarzniesz!

- Mam to gdzieś, nie daje już rady. Wyspowiadałem się u księdza Szpaka, nawet odprawiłem pokutę podczas zlotu – dodałem i usiadłem na wycieraczce.

Statler podobnie jak ja usiadł obok. Oparliśmy się o siebie plecami, a bokiem o drewniane drzwi plebanii. Później okryliśmy się, czym tylko się dało, a pod nogi położyliśmy plecaki. Zrobiło się trochę cieplej. Minęły może dwie następne godziny, gdy nagle usłyszałem głos:

- Obudź się, słyszysz? Obudź się, bo zamarzniesz! – kolega krzyknął, uderzając mnie z placka w twarz. - Daj odpocząć, wszystko mi jedno.

- Wstawaj, wstawaj! Nie gadaj głupstw, mówiłeś, że życie jest piękne, jesteś młody, życie przed tobą, jeszcze dzieci nie spłodziłeś.

Miałem serdecznie dość i odrzekłem:

- Aaa… tam i tak nie mogę znaleźć takiej, która nadawałaby się na matkę dla nich, daj mi spokój.

Statler ponownie przyłoił mi z placka, tym razem mocniej, nie było to przyjemne. Jednak, jak na chrześcijańskiego hipisa przystało, uparcie starał się mnie obudzić. Wreszcie podziałało, szybko spakowałem się, pytając, ile czasu zostało do autobusu. Opuszczając teren plebanii, dowiedziałem się, że została jeszcze bita godzina do autobusu. Wiadomość ta, niezbyt mi się spodobała, gdyż wiązało się to z dalszym chodzeniem, by nie zamarznąć.

Wreszcie udało się nam doczekać upragnionego autobusu. Weszliśmy do środka ze sztywnymi rękami, prawie fioletowymi.

- Tu są pieniądze — zwróciłem się do kierowcy, dając mu portfel — proszę, niech pan odliczy należność, bo nie jestem w stanie zgiąć palców.

Chwilę potem usadowiliśmy się we wnętrzu ciepłego autobusu, zasypiając w trybie natychmiastowym. Śniło mi się, że leżę w starym wielkim łożu z baldachimem, wtulony w objęcia kobiety mojego życia, po czym siedzę z nią na baranicy przy kominku, z lekka zerkając na prószący śnieg za oknem, a obok w pokoiku spokojnie śpią dzieci, po całym dniu zabaw. Ach… mój błogi sen i marzenia kołysały mnie w drodze do Piły.

- Wstajemy! Czas wysiadać, jesteśmy w Pile! – ponownie obudził mnie Statler.

Z przytulnego autobusu wyruszyliśmy na mróz, jednak tym razem płomień nadziei dawał więcej ciepła. Do naszych pokoi było już tylko kilka kilometrów, więc sprawnie przemierzyliśmy je z buta. Po dotarciu na miejsce kolega zrobił grzańca, ze swojskiego winka.

- Wszystkiego najlepszego Flagowy, dużo szczęścia i żebyś wreszcie poznał wybrankę serca, z którą założysz upragnioną rodzinę – wzniósł toast.

- Statler – dziękuję – odpowiedziałem szczęśliwy, że wreszcie dotarliśmy na miejsce.

Opuszczając kuchnię, udałem się na upragniony odpoczynek.


Końskowola 2009 r. 

Wersja z 2009 r. poprawiona przez autora w Bytomiu 20.09.2020 r. godz. 12.15 

Korekty wstępnej dokonał Bogdan Wachowicz, Szczygłowice, grudzień 2020 r.

Opublikowano: 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

JESIENNA NOC W WIGWAMIE

  Rys. Michał Ogiński Kalendarz z pięknym widokiem chaty w górach na tle zachodu słońca, wiszący na ścianie pokoju służącego mi za pracownię...