środa, 6 maja 2020

WIGILIA NA DWORCU




Rys. Michał Ogiński





Sytuacja, którą zapragnąłem się z wami podzielić, faktycznie miała miejsce i przydarzyła mi się w Warszawie zimą 2005 roku. Szedł mi już dwudziesty dziewiąty rok życia, a mimo to nie przejmując się specjalnie upływającymi latkami, żyłem na tak zwanej fali. Zaiste szalone i piękne, choć skromne to czasy były. Miało się zdrowie - na hasło ,,zlot hipi'' niemal na pstryknięcie palcem zwijało się konieczne minimum do plecaka i ruszało w nieznane.
Tak też rozpoczyna się moje opowiadanie o przyjaźni, miłości i samotności prowadzącej aż do bezdomności. O przyjaźni, która może budzić się między ludźmi w różnych sytuacjach życiowych, o miłości płynącej z głębi serca i bezdomności, która tak mocno doskwiera, że nawet jedna noc oczekiwania na Dworcu Centralnym, w stolicy naszego kraju, może być okrutnym i pełnym niebezpieczeństw przeżyciem.
Wszystko zaczęło się dość spontanicznie i zgoła nieoczekiwanie, bez planów podróży i większych zamysłów. Jakby nigdy nic, z rana, udałem się do Gminnego Ośrodka Kultury w Końskowoli, gdzie nie omieszkałem odwiedzić biblioteki i oddać przeczytane książki. W tamtym czasie, tuż przy bibliotece znajdowała się kafejka internetowa. Po zalogowaniu się zauważyłem nową wiadomość od znajomego, z której wynikało, że następnego dnia w stolicy odbędzie się hipisowski zlot. Natychmiast złapałem kartkę, długopis i spisałem namiary - bo co to byłby za zlot, gdyby mnie na nim nie było. Ciesząc się w duchu, rychło udałem się do domu przekąsić małe co nieco i spakować w drogę. Po posiłku przygotowałem podstawowy rynsztunek i wkładając ostatnie pieniądze do portfela, wyszedłem na stopa, nucąc pod nosem - za ostatni grosz. Po godzinnym oczekiwaniu na pojazd, w rodzinnej miejscowości, zatrzymałem super brykę - co merc to merc. Kierowcą był sympatyczny człowiek w średnim wieku, z którym dyskutowałem o środowisku hipisowskim. Jechaliśmy przy dźwiękach bluesa dobywających się z głośników samochodowego radia. W tak doborowym towarzystwie i sympatycznej atmosferze, prowadząc kolorowe dialogi, przemierzyłem pierwszy odcinek trasy do dworca PKP w Radomiu. Wysiadając podziękowałem za podwózkę i pożegnałem się. Mercedes zniknął za horyzontem, a ja poszedłem kupić bilet na najbliższy pociąg do Warszawy.
Na szczęście nie musiałem długo czekać, gdyż wkrótce, z niewielkim opóźnieniem, nadjechał Inter City relacji Lublin – Warszawa Wschodnia. Zaraz po wejściu do wagonu i wygodnym usadowieniu się wewnątrz jednego z pustych przedziałów pociąg ruszył, zabierając mnie dalej w stronę wymarzonego celu. Czas spędzony w pociągu napawał optymizmem i budził nadzieję na wspaniały ciąg dalszy podróży. Miejscówkę miałem przy oknie, w kierunku jazdy, choć widać było już coraz mniej, bo zapadał zmrok, przepełniony byłem entuzjazmem i nadzieją spotkania z przyjaciółmi. Pociąg sunął naprzód potykając po torach tyk - tyk, tyk - tyk…, to znowu stepując step - step, step - step… przywoływał wenę do pisania mojej liryki. Postanowiłem nie zwlekać i kuć żelazo póki gorące. Wyciągnąłem długopis, zacząłem szukać kartki. Jedyną, jaką udało mi się znaleźć, był nabyty bilet kolejowy. Nie zastanawiając się długo, położyłem go na półeczkę i zacząłem na odwrotnej stronie pisać kolejowy miłosny liryk. Byłem tak zabsorbowany, że nie zdążyłem zauważyć, jak do przedziału weszła pani konduktor wołając: ,,bileciki do kontroli". Odruchowo odłożyłem na stolik długopis i zapiski, sięgnąłem do portfela szukając biletu, którego tam nie było. Sprawdzałem wszystkie kieszenie sam do siebie mówiąc: ,,przecież go kupiłem i miałem go, jak wsiadałem do pociągu''. Zacząłem się stresować nieco, na co pani konduktor rzekła - a na stoliczku, to nie pański bilet leży przypadkiem?
- Tak, tak - odpowiedziałem, podając bilet do kontroli, zauważając jednocześnie piękną urodę kobiety. Patrzyłem na nią z podziwem, ona zaś po dłuższym sprawdzaniu mojego biletu zarumieniła się nieco.
Romantyk z fantazją – wyrzekła, pouczając mnie następnie, że nie wolno pisać na tej stronie. Oddając skasowany bilet, nieśmiało spojrzała i wyraźnie uśmiechając się szybko opuściła przedział....
Czas minął też ­­szybko, dojeżdżałem do stacji Warszawa – Wschodnia.
W kolejnym etapie podróży sprawy nie wyglądały już tak wesoło, a właściwie zaczęły się mocno komplikować. Wysiadłem z pociągu i udałem się w stronę dworcowej poczekalni, chcąc się usadowić na jednej z ławek i przeczekać w cieple do rana. Wygrzebałem z plecaka coś na ząb. Zacząłem się posilać, bo jak mawiał sam imć Onufry Zagłoba: ,,...jak w brzuchu pusto w głowie groch z kapustą...". Po posiłku znowu, odezwał się ten drugi, nienaturalny głód – głód papierosa. Ledwie dym zastygł w popielniczce, gdy dowiedziałem się od taksówkarzy, że dworzec będzie zamknięty. To oznaczało zmianę w moich planach o koczowaniu w ciepełku do rana. Chciał nie chciał, musiałem się udać na peron. Stąd najbliższym pociągiem osobowym dotarłem do Dworca Centralnego.
Jestem, mój drogi Boże i co dalej? - jaki jest Twój plan i dalsze zamysły Panie ?...
- Szeptałem pod nosem i przy ściągniętej czapce pokornie zwracałem się do Stwórcy
Zmęczony zacząłem się szwendać to tu, to tam, w obawie przed przyśnięciem i wyziębieniem. Jakiś mężczyzna podszedł do mnie. Był to bezdomny człowiek, poprosił mnie o pomoc finansową.
- Masz bracie złotówkę, wiem że to niewiele – dałem mu resztkę pieniędzy, dorzucając: - biedny hipis jestem. Chwilę później rozstaliśmy się. Zacząłem znowu spacerować po dworcu, robiło się coraz chłodniej. Coraz większa dopadała mnie senność. Oczy kleiły się do powiek, a po głowie chodziła myśl o mocnej czarnej kawie. Miałem jej, jak na lekarstwo, musiałem oszczędzać, jak wodę na pustyni. Powiedziałem sobie: - dasz radę stary i poszukałem mniej zimnego miejsca, bez zakazu palenia. Nabiłem fajkę tytoniem przypaliłem i zacząłem pykać kółko po kółeczku mówiąc do siebie: - dobra fajka nie jest zła w podróży, bo czas człowiekowi się tak nie dłuży. Istotnie czas płynął jakby szybciej, a fajka też bądź co bądź trochę grzała w ręce, więc zamyśliłem się, jednak nie na długo, zadumę przerwało pytanie kolejnego bezdomnego człowieka proszącego o wsparcie. Odpowiedziałem szczerze, choć przecząco, ukazując pusty portfel:
- wybacz bracie, kasy u mnie zero, ale mogę podratować cię papierosami, jeśli palisz. Zainteresowany propozycją mężczyzna przystanął ze mną, przypaliłem mu jednego, a następnie sobie fajkę nabitą po raz kolejny. Ogień ,,fajki pokoju'' zbratał nas w niedoli, więc ucięliśmy sobie pogawędkę. Dołączył do nas ten pierwszy proszący o wsparcie. Mimo surowości zimy zaczęliśmy ze sobą ciepło rozmawiać. Wieczerzę spożyliśmy na jednym z peronów, bo tam jak twierdzili: - nie ma kamer, wiec, spokojnie można usiąść, spożyć posiłek, a i policja nie gania. Wspominam ten syk otwieranego termosu z ostatkami kawy pitej po łyku z jednego kubeczka, przy dworcowej ławce służącej za stół, odświętnie okrytej zamiast obrusem, hipisowską flagą mojego autorstwa…łzy wzruszenia cisnęły się do oczu. Nie było na naszym stole dań dwunastu: karpia smażonego, czy w galarecie, barszczu z uszkami i kapusty z grzybami ... lecz nóż podróżny, puszka ze szprotkami i kilowy chleb podłużny z Abramowa. Nie byliśmy biedni, razem, jako mała wspólnota, spędzaliśmy czas nadejścia Zbawiciela – czego więcej chcieć?! Opowiadałem o moim pielgrzymowaniu i historii flag, tłumaczyłem, że robię je po to, by jednać ludzi różnych dróg i kultur, którzy faktycznie te flagi tworzą ze mną, wpisując się na nie. Uczynili to również owi wieczernicy. Jeden z nich zaczął nucić pod nosem kolędę Cicha noc, święta noc... atmosfera zaczęła robić się coraz bardziej świąteczna. Pomyślałem sobie, że skoro dane jest mi łamać się na peronie chlebem z bezdomnymi, warto też dać im jakieś prezenty. Zerknąłem w mój zielony plecak i niczym święty Mikołaj, z uśmiechem od ucha do ucha, rozdzieliłem między nich resztę prowiantu i jakieś gadżety, które mogły im się przydać. Po kolacji bezdomni zaproponowali mi nocleg na ciepłej klatce schodowej. Byłem tak wyczerpany i śpiący, że samo słowo nocleg wydawało się być kojące. Zgodziłem się - w końcu, co miałem do stracenia? Poszedłem wraz z nimi do, jak się okazało starej, przedwojennej kamienicy, o czym szeptały skrzypiące drzwi i drewniane schody. Tam wygodnie się ułożyłem, piętro niżej od moich towarzyszy /skłonił mnie chyba do tego sam anioł stróż/. Przed snem poczęstowano mnie wino-podobnym trunkiem. Ten trunek przywędrował z nami, a ja, jako gość doświadczałem przywileju pierwszeństwa degustacji. Żeby nie obrazić towarzyszy niedoli, biorąc symbolicznego łyka, podałem flaszę dalej, a następnie ułożyłem się na wybranym skrawku drewnianej podłogi. Minęła chwila i śniłem o pięknym domku z rozgrzanym kominkiem ...

Sen przerwał nad rankiem krzyk. To był czas prawdziwej próby. Jakiś mężczyzna, któremu najwyraźniej mocno nie spodobali się nieproszeni goście w kamienicy, rzucił się w naszą stronę z kijem bejsbolowym. Zobaczyłem tylko, jak zamachnął się pałą i o mały włos, a jeden z bezdomnych dostałby po głowie. Zerwaliśmy się nagle wszyscy do ucieczki. Wyskakując z klatki, każdy w inną stronę, biegliśmy co sił w nogach, uciekając przed groźnym napastnikiem. Jak się później okazało wszyscy biegliśmy w stronę znajomego dworca, tylko różnymi drogami. Chcieliśmy jak najszybciej wmieszać się w tłum ludzi, żeby uwolnić się od niepoczytalnego agresora.
Znowu na Dworcu Centralnym. Teraz siedziałem z mocno bijącym sercem i podwyższonym ciśnieniem, w tym samym miejscu co wczoraj. Tak jak wczoraj spotkaliśmy się ponownie. Bezdomni wysępili parę złotych od przechodniów na kawę z automatu i pączek z różą. Nie zapomnieli o mnie. Po wspólnym, dworcowym śniadanku, odprowadzili mnie na przystanek miejskiej komunikacji, skąd mogłem już dotrzeć na upragniony zlot hipisów.
W opisanej sytuacji, pomogli mi ci, którzy faktycznie sami pomocy potrzebowali. Niebezpieczeństwo, które się tak nagle pojawiło z całą jaskrawością kontrastów, wyrwało mnie z błogiej ciszy i dało wiele do myślenia. W drodze jest się często skazanym tylko na siebie. Bezdomni, których spotkałem, okazali się bliscy, a ja bratając się z nimi doświadczyłem podobnie jak oni wrogości odrzucenia. Bogaci i silni nie często okazują przyjaźń obcym, chyba że olśni ich i przemieni cud Bożego Narodzenia. W tą grudniową noc, podróżując tak nieroztropnie, zaznałem przyjaźni, miłości i cząstki bezdomności. Zadając sobie pytanie: - czy zdobyłbym się na to, żeby przyjąć człowieka z ulicy na nocleg – mierzę się z siłą prawdziwej wiary.

Tekst napisano: Końskowola 2009 r.
Wersja z 2009 r  poprawiona przez autora
 Bytom 30.04.2020 r.

Korekta  :
 Bogdan Wachowicz
Szczygłowice 05.05. 2020 r. 

Opublikowano: Antologia Poezja w słowach i obrazach ( 2020 )

wtorek, 5 maja 2020

Z ANIOŁEM PER TY





                                                                    Rys. Michał Ogiński



Ten dzień 25.01.2015 r. Nie zapowiadał się czymś coby tchnęło mnie by sięgnąć po me czarne bocianie pióro, zanurzyć je w marmurowym kałamarzu i napisać opowiadanko a jednak....
Wydawało by się że to kolejny ranek pracującej niedzieli w który wstawałem 02.30 z mego wygodnego Bytomskiego posłania by zdążyć do pracy na ranną zmianę gdzie na swoim posterunku zarabiałem swój uczciwy przysłowiowy bochen chleba jednak wydarzenia tego ranka poruszyły mną jako wskazówką zegara z wieży dworca na którym ów fakt miał miejsce a było to tak...
Stałem na jednym z peronów oczekując autobusu i wpatrywałem się w padający z nieba lekki jak puchowa pierzyna śnieg, który mienił się srebrzysto białym kolorem mając w perspektywie światło ulicznej latarni. Zachwycony tym wielkim dziełem Boskiej twórczości dziękowałem w duchu Panu za cuda natury, którymi nas obdarza, wyobrażając sobie że ów spadający puch jest jako manna zesłana ongiś przez Stwórcę z nieba...
Rozkoszną mą zadumę przerwał miły drobny głosik ,,Przepraszam pana która godzina?". Nagle jakbym się ze snu obudził lub niejako wskoczył do innego nie dowierzając czy sen to czy jawa. Nie zastanawiając się dłużej nad odpowiedzią złapałem za telefon i po wyciągnięciu go z kieszeni munduru rzekłem stanowczo z uśmiechem na twarzy ,,04.30 księżniczko". Zapatrzony w młodą niewiastę jako w obrazek, podziwiałem jej długie falowane kruczoczarne falowane włosy oprószone śniegiem, które błyszcząc w świetle dworcowych lampionów wyglądały jako anielskie. Tak naprawdę nie wiedziałem czy to wysłannik Boga samego mi się ukazał czy kusi ten którego imienia nie wypowiem coby złego nie przywoływać. Ona zaś dygnęła przede mną odpowiadając grzecznie ,, dziękuję panu". Tedy to zacząłem pojmować choć bez przekonania że z ludzką istotą mam do czynienia jeno nader piękną i na Boże podobieństwo stworzoną. Nie wiem nawet kiedy i jakim cudem wdałem się z Nią w dysputę, czas leciał ,, jak z bicza strzelił" nim się zorientowałem z aniołem byłem ,, per ty" i pytałem o numer telefonu z drugiej strony myśląc ,, zadajesz retoryczne pytanie chcesz telefon do nieba?!" Anioł wsiadając do autobusu odleciała do Nieba rzecząc do mnie z oddali ,, nie mam telefonu" lecz znajdę ciebie, a jeśli chcesz by tak się stało czyń co miłe Panu Naszemu tedy jakoby z podziemi powrócę na skrzydłach w bieli wprost w twe ramiona!

Tekst napisano:
Zabrze 25.01.2015 r.

Opublikowano: Peron Literacki Antologia dla Cynki 2020 r.




JESIENNA NOC W WIGWAMIE

  Rys. Michał Ogiński Kalendarz z pięknym widokiem chaty w górach na tle zachodu słońca, wiszący na ścianie pokoju służącego mi za pracownię...